Strasznie lubię projekty studia Arkane. Nie licząc cyklu BioShock od Irrational Games, dzieła francuskiego dewelopera są prawdopodobnie na szczycie listy moich ulubionych gier akcji. Nieważne czy mówimy o serii Dishonored (którego druga osłona to arcydzieło!) czy o Prey, w które można grać tygodniami i kompletnie się nie nudzić. Przy czymkolwiek bym nie zasiadł, zawsze bawię się wyśmienicie i wydaje mi się, ze to kwestia tego, iż za każdym razem mam wybór. Mogę zdecydować, jak podejść do napotkanych problemów. Twórcy ponadto nie traktują graczy jak bezmyślnych istot, potrafiących korzystać tylko z dwóch lub trzech przycisków oraz jednej mechaniki. Raduje mnie to, że filozofia ta przyświeca deweloperom do tej pory, a ich nowa produkcja, Deathloop, jest dla mnie największym zaskoczeniem ostatnich lat.
Pierwsze zapowiedzi nowego dzieła Arkane nie zdradzały zbyt wielu szczegółów. Ze zwiastunów oraz informacji prasowych wynikało, że Francuzi przygotowują coś nietypowego. Mógł to być tytuł nastawiony na tryb współpracy, ale także taki, w którym istotną rolę odgrywa multiplayer. Finalnie wiele z pierwotnych domysłów okazało się jedynie domysłami - i bardzo dobrze. Deathloop to gra bardzo charakterystyczna dla Arkane, pełna rozwiązań i naleciałości z innych ich produkcji. Rozgrywka jest skomplikowana, fabuła - zakręcona, a bohaterowie oraz postacie niezależne naprawdę wyśmienicie napisani! Nie jest oczywiście tak, że wszystko się tu spina w ideał, zdecydowanie nie.
Akcja Deathloop przenosi nas do miejsca zwanego Blackreef. To wyspa, na której prowadzone są przedziwne eksperymenty, a w ich centrum znajduje się główny bohater, Colt. Mężczyzna budzi się pewnego dnia na plaży, a głos Julianny – początkowo nieznanej mu postaci – informuje go o tym, że ma, kolokwialnie pisząc, przerąbane. Trafił do pętli czasoprzestrzennej, z której niestety nie jest się w stanie wyrwać. Każdego dnia budzi się na plaży, a następnie stara się pętlę przerwać, by ponownie trafić na plażę. Cykl powtarza się od nie wiadomo jak dawna, a nadzieją na jakąkolwiek szansę powodzenia misji jest – gracze. Wskakujemy więc w buty Colta i ruszamy do boju.
Pierwsze kilkadziesiąt minut jest dość trudne do ogarnięcia. Dzieje się dużo, a my nie bardzo kumamy dlaczego i w jaki sposób. Nie przejmujcie się tym zbytnio. Grajcie, wykonujcie poszczególne wątki prologu, a w miarę upływu czasu wszystko stanie się jasne. Zrozumiecie, że Deathloop to dość łagodna wersja rogalika, w którym śmierć poniekąd resetuje nasze osiągnięcia i musimy zaczynać od nowa. Poniekąd, albowiem w rzeczywistości wcale tak nie jest. Każda iteracja sprawia, że uczymy się czegoś nowego. Poznajemy nowe tropy i poszlaki, a w efekcie wreszcie jesteśmy w stanie pętlę przerwać. Droga ta wymaga mniej więcej 20 godzin wolnego czasu. Każda kolejna – po tym, jak opanujemy postawy – to zabawa przez duże „Z”! Serio, serio!
Jak wspomniałem, celem Colta jest przerwanie pętli i wyrwanie się z Blackreef. Aby to zrobić, protagonista musi dokładnie zbadać kilka tropów, a także cztery dość unikatowe dzielnice. W każdej mieszka kilku tzw. wizjonerów i to właśnie ich likwidacja związana jest z przerwaniem pętli. Sytuację komplikuje to, że wszystkich wizjonerów sprzątnąć musimy podczas pojedynczego dnia. Jeśli nam się to nie uda, wszystko się resetuje i musimy spróbować ponownie. Podróż pomiędzy dzielnicami zmienia porę dnia. Zaczynamy o poranku, a następnie mamy południe, popołudnie oraz wieczór. Progresji nie da się zatrzymać, co znaczy, że wszystkie działania musimy odpowiednio rozplanować. Cztery dzielnice, cztery pory dnia oraz ośmiu wizjonerów. To droga do sukcesu. Receptę trzeba natomiast skomponować na własną rękę.
Mimo że Deathloop jest przedstawicielem gatunku roguelike, twórcy nie chcieli zabawy na siłę utrudniać. Celem było przygotować czegoś unikatowego, a jednocześnie na tyle przystępnego, by możliwie jak najwięcej osób mogło zagrać. Efektem finalnym jest całkiem trudna, ale niefrustrująca gra. W miarę postępów dość szybko znajdujemy informacje o surowcu zwanym rezyduum – to dziwna materia, dzięki której jesteśmy w stanie nasycić posiadany ekwipunek, a dzięki temu go zachować na kolejne iteracje. Nasyconego wyposażenia, medalionów, tudzież tabliczek nie tracimy gdy dzień dobiega końca. Zaczynamy z nimi kolejną pętlę, co – rzecz jasna – daje nam dodatkową motywację do kontynuowania działań.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler