Columbia - Rapture ponad chmurami?
Tyranii ambicji wypaczonych jednostek każdorazowo przeciwstawiał się gracz sterujący bohaterem w jakiś sposób związanym z miastem i jeśli ktoś do tej pory nie wziął sobie do serca ostrzeżenia o spoilerach, powinien dla własnego dobra zaprzestać dalszej lektury. Na przestrzeni całej sagi przewinęło się 3 jegomości: Jack, Obiekt Delta oraz Booker DeWitt. Ten ostatni w pewnym sensie odziedziczył cechy każdego z poprzedników – jest mocno sprzężony z czarnym charakterem początkowo kompletnie o tym nie wiedząc (Jack) oraz z młodą dziewczyną, wokół której owinięto fabułę (Delta). Co więcej, protagonista ewoluuje. Jack to postać niema, w zasadzie bez twarzy, której głębię nadaje sam gracz decydując o losie dziewczynek. Delta u podstaw to osobnik identyczny, ale dzięki Eleonor poznajemy nie tylko Tatuśków, a przede wszystkim tego jednego, konkretnego – co go motywuje, jak przeżywa więź z dziewczyną, podejmowanymi wyborami kształtując rozwój swej podopiecznej. Booker to kolejne stadium tego postępu – ma twarz, mówi, a za sprawą bliskiego kontaktu z Elizabeth poznajemy go jeszcze bardziej, niż poprzedników. Co ciekawe, tutaj gracz bardziej staje się właśnie Bookerem, a nie sobą – w Infinite jest tylko parę sytuacji o więcej niż jednym wyjściu i nie wpływają one na relacje z młodą kobietą lub chociażby zakończenie, co niektórzy mogą poczytywać za regres wobec kilku finałów w poprzednikach.
W Columbii nie ma Big Daddies, choć powinowactwo do nich zdradza m.in. Songbird (w polskiej wersji nazywany Szczebiotem). Co ciekawe, oparto go na technologii "Tatuśków", podpatrzonej w Rapture dzięki wyrwom. Analogicznie mają się sprawy z Wigorami, czyli tutejszymi odpowiednikami plazmidów. |
Właśnie – finał. BioShocki od początku stawiały na pełne emocji zakończenie, które poprzedzała batalia z najpotężniejszym przeciwnikiem. W tej materii oryginał nie do końca zachwycił, za to cut-scenka poprzedzająca napisy, jak również śmierć Delty potrafiły zmusić do uronienia łzy. Z kolei sekwencja zamykająca najnowszą odsłonę dosłownie zamiata – to jeden z najlepszych finałów tej generacji, jeśli nie gier w ogóle. Infinite pokazuje, że pomimo niewątpliwego skłonienia do dyskusji, prawdziwych przemyśleń wymaga dopiero finał „trójki”, serwując największy twist w sadze, gargantuiczne „WTF?!”, a jednocześnie testując gracza: czy rzeczywiście „czuł” Columbię i został Bookerem DeWittem, czy tylko sobie postrzelał przez te kilkanaście godzin ciesząc się, że genialne algorytmy AI Elizabeth czynią ją postacią żywą i świetnie unikającą zagrożenia? To niewyczerpany zbiór tematów do dyskusji i sam złapałem się na tym, że ciągle omawiałem różne kwestie ze znajomym, podobnie jak ja, zakochanym w BioShockach. Powiem Wam szczerze: szansę na coś podobnego miało BioWare w Mass Effect 3 (znana internautom pewna teoria), ale kompletnie ją zaprzepaściło na rzecz „kolorków”.
Co czyni Infinite oraz jego poprzedników wielkimi? Ken Levine oraz ludzie, których natchnął własną, genialną wizją. Wszystkie części łączą się ze sobą w fantastyczny sposób, a Columbia ma więcej wspólnego z Rapture, niż może się wydawać. Czy uwierzycie mi, jeśli Wam powiem, że w pierwszej części, gdy Cohen uśmierca Fitzpatricka słychać żałosny szczebiot Songbirda, miażdżonego ciśnieniem milionów metrów sześciennych wody? Nawet stylistyka obu miast, niby odmienna, czerpie z tego samego źródła i rewelacyjnie się uzupełnia, nie tracąc swej unikatowości i wysmakowanego artyzmu. Czy więc znając ideowe fundamenty Rapture i Columbii chcielibyście w którymś z nich zamieszkać? Andrew Ryan wyłożył karty na stół i przynajmniej nie usiłować zgrywać świętoszka, jak Comstock, więc ja najpewniej sięgnąłbym dna wraz z jego utopią. Zresztą, co za różnica, co bym wybrał – przecież „zawsze jest mężczyzna, zawsze jest latarnia i zawsze jest miasto”…
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler