The Outer Worlds jest duchowym spadkobiercą Fallout: New Vegas – stwierdziło kilka dni temu studio Obsidian Entertainment, autorzy obu gier. Trudno nie dostrzec podobieństw pomiędzy tymi tytułami, które stanowią poniekąd znaki rozpoznawcze studia. Kanciasta rozgrywka, drewniany system walki, bugi i glitche… zaraz, co?
Fallout: New Vegas ukazało się w 2010 roku. The Outer Worlds wyszło dziewięć lat później. To dwie kompletnie różne od siebie epoki. Jeśli pamiętacie swoje przejście New Vegas, to owszem, mogły towarzyszyć Wam wspomniane przeze mnie negatywne cechy (sam zgrzytam zębami wracając do „trójki”, którą sobie niezwykle cenię). Jednak nie można tego samego powiedzieć o nowym dziele Obsidianu! Raz, że napędzane jest zupełnie innym silnikiem, a dwa, producenci świetnie sobie z nim poradzili!
W The Outer Worlds mamy do czynienia z przede wszystkim dwoma gatunkami – cRPG i FPS. Obsidian w swoich grach nadal stawia na historię, nieliniowe rozwiązywanie zadań, a przede wszystkim na aspekty takie, jak rozwój bohatera i jego umiejętności wpływające na przebieg zabawy. Sporą rolę odgrywa też broń palna, crafting oraz modyfikacje giwer.
Zacznijmy jednak od początku – fabuły. Fabuły, która mogłaby być nieco lepsza, zwłaszcza, jeśli mowa o wątkach pobocznych. Choć i tak jest o wiele lepiej niż na początku bym się spodziewał. Wcielamy się bowiem we własnoręcznie wykreowanego bohatera, któremu dopiero przyjdzie stanąć naprzeciw (lub pod ramię) z kosmicznymi megakorporacjami. Co ciekawe, w grze znajduje się rozbudowany edytor postaci, której de facto nie widzimy, ponieważ kamery nie możemy przełączyć do trybu trzecioosobowego!
Zabawa zaczyna się w momencie, gdy pewien jegomość odmraża naszą kapsułę z zaginionego gdzieś w najodleglejszym zakątku galaktyki statku. Nadzieja, bo taką nazwę nosiła ów jednostka, „zawieruszyła się” dobre dziesiątki lat temu i teraz stanowi rodzaj miejskiej legendy opowiadanej sobie przez mieszkańców innych planet. Na jej pokładzie zaś nadal znajdują się ludzie z czasów pierwszych kolonizacji.
Wszystko wygląda dość niepozornie, bo oto naukowiec, któremu zawdzięczamy nasz żywot, prosi o przysługę w postaci kontynuowania misji „rozmrażania” kolejnych kolonistów. Towarzyszy temu, oczywiście, szereg mniejszych i większych misji, jednak całość układa się w naprawdę zgrabną intrygę (i jednocześnie – jak ma to miejsce w motywach science-fiction – z gargantuicznymi pokładami patosu pod sam koniec), pośród której poruszane są m.in. wątki polityczno-społeczne. I to naprawdę istotne, jak twarz dzisiejszego korporacjonizmu (oraz ich dominacji w ludzkim życiu) czy podejścia do stawiania zadań jednostce oraz całemu społeczeństwu.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler