
Uniwersum Halo jest bogate i pełne świetnych opowieści. Oryginalna trylogia była wyznacznikiem jakości, jeśli chodzi o to, w jaki sposób powinno się tworzyć porywające i dynamiczne FPSy, a jednocześnie wzorem do naśladowania dla deweloperów z całego świata. Jak dla mnie, szczytem umiejętności studia Bungie było Halo Reach – wspaniała, pełna emocji podróż, którą nie sposób zapomnieć. Od Reach niczego równie wspaniałego w Halo nie dostaliśmy, a Halo 4 oraz Halo 5: Guardians, choć były w porządku, w żadnym razie nie dostarczały takich samych doznań. Co w przypadku Halo Infinite? Czy trzecie podejście studia 343 Industries to wreszcie coś unikatowego i wyjątkowego? Odpowiedź na to pytanie znajdziecie w naszej recenzji.
Zacząć wypada od tego, że Halo Infinite to kontynuacja wątku fabularnego Halo 5: Guardians. Znajomość poprzednika, a także wcześniejszych rozdziałów opowieści nie jest koniecznością, ale zdecydowanie zachęcam Was do ich ogarnięcia. Wielu wątków bez tego po prostu nie zrozumiecie. Nie do końca będziecie świadomi co jest stawką i dlaczego przebieg wydarzeń jest taki, a nie inny.
Nie zdradzając zbyt wiele, w Halo Infinite ponownie wcielamy się w Master Chiefa. Naszym pierwszym celem jest znalezienie źródła tajemniczego sygnału, prowadzącego nas do kolejnej wersji sztucznej inteligencji (przypominającej Cortanę), zwanej Bronią. Po kilku krótkich etapach w przestrzeni kosmicznej trafiamy na obszar jednego z tytułowych Pierścieni. Co ciekawe, ten konkretny pierścień uległ zniszczeniu, a Master Chief będzie próbował znaleźć przyczynę takiego stanu rzeczy. Moc potrzebna do wyrządzenia szkód musiała być bowiem znacząca, a frakcja nią dysponująca może nie być nastawiona przyjaźnie. Czy to Wygnańcy, prowadzeni przez Escharuma, zdający się być kolejnymi tyranami galaktyki? A może ktoś inny?
Aby nie psuć Wam zabawy, nie będę zdradzał niczego więcej. Wiedzcie jednak, że scenariusz skomponowany na potrzeby gry jest bardzo dobry. Nie aż tak wybitny, jak ten z Halo Reach, ale ogólnie bawiłem się przy nim bardzo dobrze. Opowieść jest ciekawsza i bardziej „przyziemna” niż ta z Halo 5: Guardians, co mnie osobiście bardzo uradowało. Wiele jej fragmentów zaprezentowano przy pomocy scenek przerywnikowych, ale trzeba też bacznie obserwować otoczenie, aby poznać wszelkie niuanse. Są tu bowiem dzienniki, a i nie brakuje pogaduszek pomiędzy bohaterami. Pogaduszek, w które warto się wsłuchiwać. Sam główny wątek fabularny pęka w około 15 godzin, ale zobaczenie i ogarnięcie wszystkiego to spokojnie nawet 40-50 godzin zabawy.
Halo Infinite to projekt bardzo odmienny od poprzedników. Chodzi o to, że cykl Halo do tej pory oferował głównie w pełni liniowe, wręcz korytarzowe lokacje. Czasem co prawda mapy się nieco rozgałęziały, oferując nam alternatywne sposoby podchodzenia przeciwników (np. jakiś tunel, dzięki któremu mogliśmy zajść posterunek od flanki), ale ogólnie nie mieliśmy za bardzo wyboru w kwestii tego, gdzie w danym momencie idziemy i co musimy zrobić. Nowe dzieło 343 Industries stawia na swobodę, oddając w nasze ręce rozbudowaną i wypełnioną aktywnościami mapę. Dzięki niej zabawa przypomina nieco np. cykl Far Cry.
Na obszarze Pierścienia widnieje sporo różnych punktów nawigacyjnych. Najważniejsze z nich to bazy wypadowe, których przejmowanie odkrywa okoliczne miejsca zainteresowania. Gdy wyczyścimy taką bazę z wrogich jednostek, a następnie skorzystamy ze specjalnego terminala, co nieco zyskujemy. Dookoła nas – na mapie – pojawiają się ukryte aktywności poboczne, a ponadto aktywujemy punkt szybkiej podróży oraz miejsce, w którym możemy szybko i sprawnie uzupełnić zapasy amunicji. Posterunki zostały oczywiście rozrzucone po całej mapie, dzięki czemu w późniejszych etapach nie musimy – choć możemy – biegać po niej na piechotę. Możemy skuteczniej przemieszczać się pomiędzy kolejnymi misjami.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler