Far Cry - recenzja filmu
Uwe Boll nie ma lekkiego życia. Kilka klap filmowych w początkach jego kariery chyba już na zawsze skreśliło go z możliwości zdobycia miana „dobrego reżysera”, a każde nowotworzone przez niego dzieło jest uznawane za „żenujące i złe” jeszcze na długo przed swoją premierą. Trochę mi faceta szkoda, bo mówiąc szczerze – śledzę większość tego co wydaje i musze powiedzieć, że kilka ostatnich produkcji zrobiło na mnie jak najbardziej pozytywne wrażenie. Taki np. Tunnel Rats, (wprawdzie nie opierający się o żadną grę komputerową, a traktujący o wojnie w Wietnamie), przeszedł praktycznie bez żadnego echa, a jest kinem naprawdę dobrym i bardzo sugestywnym (abstrahując – polecam!). Dungeon Siege – oceniany przez krytyków niezwykle pokrętnymi drogami, byle by tylko nie użyć choćby słowa „ niezły” – okazał się wcale przyjemny, z ciekawymi efektami specjalnymi i fajnie zrealizowaną akcją. A i nawet Postal – wprawdzie do cna absurdalny i głupi, dał się obejrzeć – jeśli ktoś dał radę potraktować go z dystansem. Po cichu liczyłem więc, że i jego najnowsza „egranizacja” będzie czymś znośnym, jednak cóż – tym razem mamy do czynienia z czymś podchodzącym pod „Bollowski stereotyp”, więc jak się możecie domyślić – z niczym wartym uwagi…
Tym razem Niemiecki reżyser wziął sobie na celownik Far Cry’a – bardzo popularny tytuł growy z roku 2004. Film trochę nawiązuje fabułą do pierwowzoru, jednak jest to nawiązanie raczej luźne. I tu głównym bohaterem jest Jack Carver (odgrywany przez Tila Schweigera) – były żołnierz sił specjalnych, który jednak porzucił swój fach, by teraz trudnić się jako kapitan niewielkiego statku wycieczkowego, przewożącego pasażerów po wyspach Mikronezji. Za sprawą dziennikarki Victorii, badającej sprawę tajemniczych badań genetycznych prowadzonych na jednej z tamtejszych wysp, facet wpada jednak w grube kłopoty i… rozpoczyna walkę o przeżycie. Fabuła jest więc prosta jak budowa głowicy cepa, a jeśli spodziewalibyście się spektakularnych zwrotów akcji to wiedzcie, że ich tu nie ma. Mamy za to dzielnego Jacka Carvera walczącego ze zmodyfikowanymi genetycznie żołnierzami i romansującego z piękną kobietą, mamy szalonych naukowców, jego fanatycznych podopiecznych… Cóż, obawiam się jednak, że to ciut za mało.
Pierwsze parę minut przy Far Cry daje nadzieję na coś fajnego i dobrego uwagi. Grupa żołnierzy zostaje zlikwidowana w środku jakiegoś lasu w dość tajemniczy sposób, a nawet nieco przy tym straszny i brutalny Pierwszy szał jednak szybko przemija i produkcja prędko wkracza na niezbyt korzystną ścieżkę, z której już niestety nie zejdzie. Po primo, co nam się rzuci w oczy, to zupełna zmiana scenerii w stosunku do gry komputerowej.
Zapomnijcie o bujnych, tropikalnych widokach: akcja filmu dzieje się na terenach bardziej przypominających jeziora, niż „tropikalny” raj dla turystów. Nie ma tu palm, złocistych plaż i błękitnej wody… Ale cóż, można to przeżyć – ostatecznie kopiować wszystkiego też nie można. Jednak wystarczy jeszcze parę kolejnych minut by przekonać się, że pomimo pierwszej, ekscytującej sceny, Uwe Boll nie zaserwował nam niemal nic więcej godnego uwagi. Far Cry bowiem szybko staje się męczący i nudny jak flaki z olejem.
Co od początku może razić, to wręcz okropne, mało odkrywcze dialogi, które niestety będą się ciągnęły przez cały obraz. Zamysłem scenarzysty miały być chyba śmieszne, jednak – wyszło z tego „nic” i w ogromnej mierze brzmią żenująco, by już nie dodać, że „skrajnie”. Trzeba za to przyznać, że część obsady radzi sobie naprawdę nieźle z głupimi rolami, jakie im przygotowano. Til Schweiger pokazał tu nieco klasy i jest przekonujący zarówno wtedy, kiedy chodzi i eksterminuje kolejnych wrogów, jak i wtedy, kiedy ma wzbudzić śmiech w durnej sytuacji, wypowiadając bezsensowny dialog. Robota jaką wykonał jest naprawdę dobra. W fajny sposób odegrał swoją postać i stworzony przez niego Jack Carver jest dosłownie „jakiś”.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler