zvarownik @ 15.10.2010, 01:45
Kamil "zvarownik" Zwijacz
Nowy Medal of Honor nauczył mnie jednej rzeczy, nigdy nie bądź pewny jakości finalnego produktu, choćby robił go nawet sam Jezus do spółki z Mojżeszem. Nie ukrywam, że zawiodłem się strasznie, nawet pomimo faktu, że to całkiem dobra gra.
Nowy Medal of Honor nauczył mnie jednej rzeczy, nigdy nie bądź pewny jakości finalnego produktu, choćby robił go nawet sam Jezus do spółki z Mojżeszem. Nie ukrywam, że zawiodłem się strasznie, nawet pomimo faktu, że to całkiem dobra gra. Cóż, nie wszystko złoto, w czym palce macza DICE…
Kampania dla pojedynczego gracza, zrobiona przez Danger Close (genialne logo!), to prawdziwy, wojenny pogromca. Jest znacznie lepiej, niż w konkurencyjnym Call of Duty: Modern Warfare 2, czy produkcji kolegów odpowiedzialnych za Bad Company 2. Twórcy poszli w stronę umownego realizmu, dostarczając spójną, „życiową” historię, w której kontrolujemy członków oddziałów Tier-1, Delta Force i Rangers. Misje przechodzą z jednej do drugiej ze zniewalająca wręcz lekkością. W jednej chwili bronimy się przed nacierającymi oddziałami terrorystów w małym domku, który w mig zmienia się w pustynny kurz, po chwili chłopcy w helikopterach przychodzą nam na ratunek i zaczyna się zabawa w pilota (najsłabsza część singla). Wpadamy w tarapaty grając brodziatym wojakiem, by po kilkunastu minutach przedzierać się Rangersem przez zastępy chojraków w celu uratowania swoich kolegów, itd. Jest to chyba jeden z najbardziej sensownych fabularnie FPS’ów w ostatnich latach. Nie znaczy to oczywiście, że przedstawione zdarzenia wgniotą nas w fotel i nie będziemy mogli wydusić z siebie nawet krótkiego: „To było niesamowite!”. Co to, to nie, ale trzeba Medalowi oddać, że w końcu nie ma sytuacji, że nie wiadomo właściwie, co, kto, dlaczego i po co. Wielki plus.
Gameplay, to rzecz jasna strzelanie w masowych ilościach, wykonane wręcz wzorowo. Uwielbiam zręcznościowe strzelaniny, w których liczy się tylko refleks i szybkość z jaką palce reagują na wszelkie bodźce. W Medal of Honor tego nie uświadczyłem, a pomimo tego bawiłem się doskonale. Wymiany ognia nie polegają na ciągłym czajeniu się za murkiem, czy szaleńczym biegu przez nieustannie odradzających się przeciwników. Sytuacja wygląda tak. Wpadamy do danej lokacji, wyskakuje kilku Talibów, rach, ciach, krótka seria, zmiana celu, strzał w głowę, nasz kompan załatwia następnego i biegniemy dalej. Nie ma przestojów, najdłuższe wymiany ognia trwają co najwyżej kilka minut. Jest cholernie intensywnie, nawet pomimo braku hurtowej ilości zalewających z każdej strony skryptów (chociaż oczywiście trochę ich jest). Nawet wślizgi wykonywane są z szybkiego biegu i doskonale uzupełniają napiętą jak drut akcję. Ścieżka prowadząca do celu misji jest jedna, nie można się zgubić. W razie gdyby się jednak komuś ta arcytrudna sztuka udała, z pomocą przychodzi znakomity interfejs. Wystarczy wcisnąć krzyżak w górę i na kilka chwil ukazują się pozycje kompanów oraz zadanie główne. Gra jest bardzo łatwa i strasznie krótka. Zaliczenie całości na najwyższym poziomie trudności zajmuje niecałe 5 godzin i to tylko ze względu na scenki przerywnikowe. Po ukończeniu historyjki można się jeszcze pobawić w zaliczanie misji na czas i to właściwie tyle. Jeżeli jesteście samotnikami, to najlepszym wyborem byłoby wypożyczenie tego tytułu na jeden dzień, kasa mała i zabawa fajna. Ale dla samego singla, nomen omen świetnego, mimo wszystko bym jej nie kupił.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler