RetroStrefa - Michael Jordan in Flight
W miarę przyzwoita temperatura za oknem wyciągnęła licznych amatorów koszykówki na betonowe boiska. Mnie natomiast fakt ten przypomniał o Michael Jordan in Flight, a że dziś jest czwartek, postanowiłem bliżej przedstawić sylwetkę tego koszykarza, jak i gry o nim traktującej. W najnowszej RetroStrefie wybijamy się trzy metry w górę, by zakończyć akcję efektownym wsadem do kosza.
W latach 90. Michael Jordan był niesamowicie popularny, głównie za sprawą fenomenalnej wręcz dyspozycji na boisku. Nie dziwi zatem fakt, iż producenci gier komputerowych postanowili wykorzystać tę sytuację. Serii NBA wtedy jeszcze nie było, jednakże Michael Jordan in Flight w znaczący sposób przyczynił się do powstania tej marki.
What time is it? Game time!
Omawiany tytuł nie był typowym przedstawicielem symulacji koszykówki. Ba, z prawdziwą koszykówką nie miał praktycznie nic wspólnego. Jedynym możliwym trybem do rozegrania był tu mecz 3 na 3. Oczywiście gracze wcielali się w postać Michaela „Air” Jordana, a sztuczna inteligencja obejmowała kontrolę nad resztą zawodników. Nie było tu żadnych licencji. Jedyną prawdziwą postacią była legenda Chicago Bulls. Cała reszta została wymyślona specjalnie na potrzeby gry. Nikt tu nie przejmował się licencjami, skoro na okładce widniał Michael Jordan.
Rozgrywka 3 na 3 najbardziej przypominała podwórkową odmianę kosza. Grało się wyłącznie na jednej stronie. Po przejęciu piłki należało wybiec za linię trzech punktów, by ponownie zaatakować kosz. Proste zasady, zero skomplikowanych reguł, 100% grywalności. Ta gra miała w sobie to coś, co przykuwało do monitora na długie godziny.
Z pewnością jednym z elementów składowych, który przyczynił się do ogromnej popularności tytułu, była oprawa graficzna. W roku 1993 nikt nawet nie marzył o pełnym 3D. W wirtualnej rozgrywce królowały sprite’y, a tymczasem na boisku pojawił się gracz, który rzucił wszystkich na kolana. Michael Jordan in Flight oferował rozgrywkę w pełnym 3D. Dynamicznie zmieniająca pozycję kamera, możliwość nagrywania powtórek z przeprowadzonych akcji, całkiem niezła jak na tamte czasy animacja… czego chcieć więcej? Konkurencja tego nie miała.
Co prawda grafika była prosta, jednakże wywoływała pożądany efekt. Generowane było jedynie boisko. Autorzy całkowicie odpuścili sobie trybuny i widownię. Dookoła otaczała nas czarna materia. Byliśmy tylko my i pięciu innych zawodników. To miało swój klimat, który skupiał się na tym, co najważniejsze – na piłce.
Furorę robiły także wstawki z udziałem prawdziwego Michaela Jordana. Po udanym rzucie chwalił on gracza za akcję, a przed meczem wypowiadał swoją sławną sentencję – What time is it? Game time! Przed rozgrywką można było również zobaczyć komentatorów siedzących w studiu, którzy na bieżąco zapowiadali nadchodzące widowisko. Oczywiście komentarza podczas samego meczu brakowało, ale przecież nie można było tego wymagać po grze, która mieściła się na jednej dyskietce.
Michael Jordan in Flight oprócz zwykłej potyczki 3 na 3 oferował również możliwość rozegrania pełnoprawnego turnieju. Chodziło w nim dokładnie o to samo – o wygraną nad przeciwnikiem. Tutaj zespoły również składały się z trzech zawodników.
Do dziś pamiętam, jak proste a zarazem wymagające było sterowanie. Do pełni szczęścia był nam potrzebny praktycznie jeden przycisk. Grać można było za pomocą samej myszki (sic!), pasował także joystick. Generalnie były to czasy, w których do komputera podłączało się dosłownie wszystko i miało gwarancję, że większość gier ten sprzęt będzie obsługiwała.
I tak już był Michael Jordan in Flight. Wciągający, wymagający i przede wszystkim satysfakcjonujący. Zachwycał oprawą graficzną, zachwycał wstawkami z udziałem samego Michaela. Była to gra doskonała w takim samym stopniu, jak doskonały był His Airness na boisku.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler