RetroStrefa - The Lion King
Lata 90., co by tu o nich nie pisać, w branży elektronicznej rozgrywki Disneyem stały. Dzisiejsza młodzież prawdopodobnie nie zrozumie fenomenu gier platformowych, mając w zanadrzu jedynie serię Trine oraz kilka mniejszych, mniej poważnych produkcji. Jeżeli jednak lubicie poskakać, a zapadające się platformy to wasze drugie imię, zainteresujcie się koniecznie The Lion King, czy też jak wolicie – Królem Lwem.
Pamiętam jak dziś, iż była to jedna z pierwszych platformówek, jakie odpaliłem na sprzęcie nowej generacji (za ową mistyczną nową generację uważam wszak erę Windows 95, wcześniej wszystko obsługiwałem w oparciu o MS-DOS). Kolorowa, wciągająca, a przy tym trudna – jak większość gier z tamtego okresu. To nie mogło się wtedy nie podobać.
Zanim jednak przejdziemy do sedna artykułu, muszę się wam na boku do czegoś przyznać. Nigdy, przenigdy nie obejrzałem żadnej części Króla Lwa. Nie zapłakałem nad tatą Simby, nie zezłościłem się na Scara (Skazę?). Cóż, oszczędziłem sobie wielu smutnych momentów i jak to niektórzy twierdzą, miałem zepsute dzieciństwo.
Nie o tym jednak ma być ten tekst. Król Lew jest typowym przedstawicielem platformówek, w których brnie się w prawą stronę, aż do końca etapu. Wcielaliśmy się w niej w Simbę, który na samym początku przygody był równie młody, co głupi. Na przestrzeni kolejnych etapów jego wiedza wzrastała, a wraz z nią także muskulatura. Takim sposobem po przebyciu około połowy gry nasz Simba stawał się pełnoprawnym lwem, choć do wielkiej grzywy wciąż sporo mu brakowało.
W zależności od wielkości naszego podopiecznego, sam gameplay ulegał zmianie. Jako młode lwiątko skakaliśmy po żyrafach (które swoją drogą były na tyle dokuczliwe, że zdarzało im się spuścić głowę akurat w momencie, gdy mieliśmy już przeskakiwać na następną…), nakłanialiśmy małpy do współpracy (te głupie zwierzątka specjalnie rzucały nas w inną stronę!) i walczyliśmy z małymi robaczkami, żuczkami, jeżami i inną tego typu fauną. Być może walka to określenie poczynione na wyrost, które niekoniecznie sprawdza się w przypadku naskakiwania na naszych przeciwników. Simba w wersji mini potrafił się także turlać, docierając do miejsc z pozoru niedostępnych dla innych zwierząt. Jak się domyślacie, twórcy wykorzystywali ten fakt do ukrywania specjalnych bonusów, dostępnych jedynie dla dociekliwych. Dorosły Simba zmieniał trochę filozofię samej gry. Zamiast skakać po karkach przeciwników, szlachtowaliśmy ich potężnymi łapami. Kończyło się także turlanie pod ciasnymi przejściami – nasze rozmiary po prostu na to nie pozwalały. Na przestrzeni 10 rozległych etapów dostawaliśmy zatem również niemałe zróżnicowanie w samej rozgrywce. Jakby tego było mało, co jakiś czas pojawiały się etapy bonusowe, w których sterowaliśmy Timonem i Pumbą, którzy w swój wesoły, specyficzny sposób zbierali małe robaczki. Mogliśmy wtedy podreperować swój wynik punktowy oraz dogłębnie sprawdzić swoją zręczność.
Król Lew zasłynął przede wszystkim dzięki świetnie zrealizowanej oprawie audio-wizualnej. Każda lokacja zaimplementowana w grze była ręcznie malowana, wyróżniała się swoim specyficznym, kolorowym stylem i przywodziła na myśl bajki z wytwórni Disneya. Rysownicy zatrudnieni dla tego ostatniego maczali zresztą swoje ołówki w projekcie gry. W kwestii dźwiękowej było równie wyśmienicie. Filmowy klimat Króla Lwa wyczuwaliśmy już od ekranu startowego, który raczył nas wesołą, wpadającą w ucho i charakterystyczną dla wytwórni Disneya nutą. Cały soundtrack skomponowany został zresztą przez żywą orkiestrę, co po prostu słychać.
Dbałość o najmniejsze szczegóły przyczyniła się do wielkiego sukcesu gry. Tytuł został wydany na wszystkie liczące się wówczas platformy, a sprzedaż samej wersji na SNESa w Stanach Zjednoczonych przekroczyła milion sztuk. Co prawie dwadzieścia lat temu było wynikiem zaiste imponującym. I co najważniejsze, tytuł ten sprawiał niesamowitą frajdę – nawet tym, którzy historii z wielkiego ekranu nie znali.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler