Zacznę nietypowo, bo od małego spoilera - otóż po zakończeniu singla odblokowują się dodatki, w tym m.in. oś czasu historii serii oraz archiwalne trailery - i te ostatnie zwłaszcza z lat 2001 i 2003 pokazują, czym mógł być DNF. Jasne, 3D Realms z uwagi na ślimacze tempo prac i chory perfekcjonizm George'a Broussarda gotowej treści miało zapewne niewiele więcej, niż na pokazach, ale mimo to aż boli, gdy się je ogląda zaraz po przejściu faktycznej gry. Kiedy już nikt przy zdrowych zmysłach nie wierzył w wydanie Duke Nukem Forever, kawałki trupa Atomowego Księcia pozszywało i wskrzesiło do życia Gearbox Software w parze z Tryptych Games. Gra wyszła po 14 latach, w czasie których Broussard nieustannie gonił za technologicznym króliczkiem, co chwila przenosząc ją na inny silnik. I co z tego? Finalnie dostaliśmy produkcję wręcz obrzydliwą i wcale nie mówię o współczesnych standardach, ale panujących w 2011 roku. OK, DN3D też nie imponowało technikaliami, bowiem o jego sile stanowiły projekt poziomów oraz niesamowita interakcja z otoczeniem. DNF z kolei to garść totalnie liniowych, paskudnych i często tragicznie pustych lokacji, drobne harce związane z zagadkami (czasem trafi się jakaś ciekawsza) i wcale nie nadzwyczajna ilość obiektów, które reagują na zaloty napakowanego blondasa.
Granie na fliperach czy robienie popcornu w mikrofali nie ratują jednak kiepskiego gameplaya - w to po prostu słabo się gra. Strzelanie nie daje radości, choć niby powinno, bo pojawiają się znajome pukawki. Niestety efekty ich działania są takie sobie, a gra nie może się zdecydować, czy to oldskulowy shooter z głupimi jak but kosmitami, czy współczesna produkcja z autohealem i ograniczeniem ekwipunku do 2 pukawek, co po krytyce odbiorców zwiększono do 4 (i to tylko, jeśli włączycie to w opcjach rozgrywki).
I zasadniczo tylko charyzmatyczny John St. John jako Duke Nukem ratują dla mnie ten rachityczny twór. Kultowe one-linery miłe łechcą ucho, choć oglądanie świata pełnego kretynów już niekoniecznie. Tytułowy Atomowy Książę to w zasadzie jedyna przewaga DNF nad Daikataną - innego dowodu megalomanii znanego developera, przekonanego o swojej nieomylności, który swoje dzieło kisił tak długo, aż się zepsuło. Duke Nukem Forever jest grywalniejsze, ale po 14 cholernych latach powinno.