
Dawno, dawno temu za górami, za lasami powstała gra, którą pokochali zarówno krytycy, jak i sami gracze. Parszywy los sprawił jednak, że sprzedała się tyle, co nic. Lud jednak domaga się kontynuacji, więc Ubisoft nie chcąc po raz kolejny zaliczyć wielkiej wtopy finansowej postanowił wybadać grunt wypuszczając Beyond Good & Evil HD. To było doskonałe posunięcie, bo nie dość, że leciwa szpila dalej trzyma fason, to jeszcze znika z cyfrowych półek w zadowalających ilościach. Czyżbyśmy więc byli światkami preludium do „dwójki”? Niby już jakiś czas temu zapowiedziano kontynuację, ale temat jest bardzo śliski i jej losy dalej się ważą. Mimo to odświeżona wersja jest jaskółką niosącą dobre wieści, przynajmniej taką mam nadzieję, bo przez ostatnie 10 godzin bawiłem się znakomicie.
Akcja rozgrywa się na planecie Hillys, gdzie wraz z wujkiem świnią (Pey’j) mieszka młoda fotoreporterka Jade (przy okazji jest to jedna z najfajniejszych żeńskich postaci w grach). Krainę nawiedzają ciągłe najazdy obcej rasy – DomZ (dalecy kuzyni Dooma). Podczas jednego z ataków porwano rodziców kilku dzieci, którymi opiekuje się kobiecina. Historia rozpoczyna się właśnie podczas takiej akcji. Nie sugerujcie się kreskówkową oprawą, to małe dzieło poruszające trudne zagadnienia. Na chętnych czeka wątek przyjaźni, miłości, wielkie zaangażowanie, kłamstwa i spiski, załamanie i rezygnacja, ale także spora dawka humoru. I to wszystko udało się połączyć w jedną, zgrabną całość, która przykuwa do telewizora niczym magnes.
Gatunkowo można zakwalifikować ten tytuł, jako grę akcji, w której dużo się walczy i przechodzi się ją jak po sznurku, jednak to także złudzenia, bo mamy tu trochę elementów RPG, sporo składowych wyciągniętych ze skradanek, jest też eksploracja otwartego świata, skakanie po platformach, wyścigi, kosmiczne strzelaniny, plus nutka starej szkoły wynagradzająca spostrzegawczość i zręczność.

Przez dużą część gry kierujemy dwoma postaciami naraz. Znaczy się jedną, ale zawsze mamy pomagiera, który wspomoże nas w walce i przy otwieraniu kolejnych przejść. Należy o niego dbać, bronić, częstować pokarmem, żeby czasem mu się nie zeszło, bo będziemy musieli powtarzać dany fragment. Na szczęście checkpointy rozlokowano tak, że w razie śmierci jednego z bohaterów nie czeka nas żmudne pokonywanie ostatnich 15 minut.
Ogólnie mimo swojego misz maszu, tytuł jest łatwy i przystępny. Walka odbywa się poprzez wciskanie jednego przycisku, ewentualnie przytrzymywanie go, by wykonać super atak. Przeciwnicy natomiast są banalni, jeśli odkryjemy, jak sobie radzić z danym typem. Jednego wystarczy otłuc po gębie kijem, drugiego należy wepchnąć na elektryczną bramę, kolejnego trzeba wziąć z zaskoczenia, a w niektórych lokacjach należy całkowicie unikać walki. Są też szefowie, wiecie, to takie „badassy” występujące od czasu do czasu na zakończenie danej misji. W dzisiejszych czasach raczej nie mamy z nimi styczności zbyt często, ale skoro opisujemy grę z 2003 roku, to nie mogło ich zabraknąć. Nie są strasznie wymagający, zazwyczaj idzie sobie z nimi poradzić za pierwszym podejściem, ale walki są efektowne, niektóre sekwencyjne, a wszystkie widowiskowe i fajnie zaprojektowane. Aż dziw bierze, że większość twórców zrezygnowała już z ich pomocy.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler