Skoro już przy intensywności jesteśmy – akcja nie zwalnia tu choćby na chwilę, co oczywiście daje niesamowitą radochę. Przechodząc kampanię po raz pierwszy, nie mogłem się nadziwić, ileż to różnorakich elementów twórcy zdołali umieścić w owych dwunastu etapach. Mamy tu zwykłe, piesze wędrówki przeplatane intensywną wymianą ognia, eliminowanie patroli w wiosce przy uderzeniu pioruna, który skutecznie zagłusza wystrzał, rejs łódką po krętych rzekach Ameryki Południowej, szturmowanie wioski przy pomocy czołgu, rajd po zaśnieżonych drogach w towarzystwie salw granatników, emocjonujący lot helikopterem, przy jednoczesnym wysłuchiwaniu zabawnych komentarzy towarzyszy… Myślę, że ze spokojem mógłbym wymienić drugie tyle atrakcji upchniętych w 6 godzinach emocjonującej rozwałki. Autorzy pokusili się również o dodanie cut-scenek, które w genialny sposób generują klimat i pozwalają graczowi zżyć się z wirtualną grupą. To się chwali!
Skoro już przy cut-scenkach jesteśmy, warto trochę napisać o ogólnej specyfice klimatu. Ten jest dość luźny, pomimo tego, iż ratujemy świat. Wystrzeżono się niepotrzebnego patosu, który w produkcji konkurencji (sami sobie dopowiedzcie jakiej) występował w ilościach nie do przełknięcia. Zamiast tego, możemy zasmakować szeroko pojętego humoru, budowanego przez wypowiedzi naszych towarzyszy. Przez owe 6 godzin gry dość często parskałem śmiechem i cieszyłem się do monitora – wszystko dzięki lekkiemu podejściu do sprawy. Bo jak inaczej wytłumaczyć hipisa pacyfistę w roli pilota śmigłowca bojowego czy motywowanie ratowania świata ocaleniem ukochanych cheerleaderek? Tego typu smaczków jest w Bad Company 2 naprawdę sporo, nie zabrakło również prztyczków w nos konkurencji. Uważni i obeznani w temacie gracze z pewnością wyłapią sentencje dość perfidnie ośmieszające Modern Warfare 2. Ot chociażby zdanie wypowiedziane przez Sweetwater’a, wyrażające niechęć do oddziałów specjalnych: „oddziały specjalne z pedalskimi kardiomonitorami”, dość dosadnie nawiązuje do misji mocno promowanej przez Infinity Ward. W pewnym momencie nasza grupa urządza sobie wyścig na quadach. Po dojechaniu na miejsce przeznaczenia, jeden z kompanów stwierdza, iż na skuterze śnieżnym poszłoby mu lepiej, na co dostaje ripostę: „Skutery śnieżne są dla mięczaków”. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń zupełnie przypadkowe :).
To, że tryb single jest świetny, zdążyliście już zauważyć. Pragnę jednak przypomnieć, iż seria Battlefield to przede wszystkim zmagania sieciowe i to one stanowią lwią część programu. Nie inaczej jest w przypadku Bad Company 2. Tak po prawdzie, historia opowiedziana w trybie dla jednego gracza to najzwyklejszy w świece pretekst, tłumaczący wojnę totalną między Rosją a Stanami Zjednoczonymi (dość skrzętnie wpleciony, trzeba przyznać). Wybierając potyczki sieciowe, mamy do dyspozycji cztery tryby. Znany z bety „Rush” polega na niszczeniu bądź obronie specjalnych skrzynek, rozmieszczonych na mapie. Po ich destrukcji działania wojenne przenoszą się do następnej części lokacji, co sprawia wrażenie realnej zmiany linii frontu. Nie trzeba chyba tłumaczyć, jak dużo radości sprawia wgryzanie się w teren przeciwnika, wykorzystując do tego celu wszelkie możliwe środki. Bardzo popularny jest również tryb „Conquest”, który polega na kontrolowaniu wyznaczonych lokacji, nie dopuszczając do ich przejęcia przez przeciwnika. Zabawa jest o tyle ciekawa, iż nie ma tu wyraźnej linii frontu, a walki są toczone na praktycznie każdym skrawku mapki, co daje pole do popisu zorganizowanym grupom przyjaciół. Pozostałe dwa tryby to Team Deathmatch (cztery przeciwne drużyny po czterech graczy każda) oraz specjalna wersja Rush, w której bierze udział jedynie 8 osób. Jest więc zatem w czym wybierać, warto dodatkowo wspomnieć, iż każdą potyczkę można rozegrać w specjalnym trybie „hardcore”, który eliminuje podstawowy HUD i sprawia, że pociski są bardziej śmiercionośne. Jednym słowem - to, co tygryski lubią najbardziej!
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler