
Trzeba przyznać, że przedpremierowy „hype” związany z premierą Battlefield: Bad Company 2 był zaiste duży. Obietnice twórców co rusz uderzały w nasze oczekiwania, kolejne urywki etapów lądowały w sieci, a na zwieńczenie deweloperzy udostępnili nam betę, która na dobre podzieliła graczy na zwolenników oraz przeciwników najnowszego dziecka EA Dice. Tych drugich pragnę jednak przestrzec – pełna wersja prezentuje się o wiele lepiej, bardziej miodnie, także dajcie jej jeszcze jedną szansę. Z pewnością tego nie pożałujecie.
Optymistyczny wstęp od razu zdradza moje nastawienie do Bad Company 2. Czegoś tak pięknego, dopracowanego i satysfakcjonującego nie widziałem już od dłuższego czasu – przynajmniej jeśli o „shootery” się rozchodzi. Być może moje wrażenia i emocje są jeszcze zbyt świeże, aby rozsądnie wydać werdykt. Jednak czy właśnie nie jest to wspaniałe, iż gra komputerowa potrafi wywołać tak mocne uczucia? Zostawmy jednak ogólną ocenę na później, zajmując się konkretnymi aspektami gry.
Bad Company 2 to kontynuacja sieciowej strzelanki, której pierwsza część zagościła jedynie na konsolach. Stąd też pecetowa brać może być lekko zdezorientowana dwójką widniejącą w tytule. Fabuła obydwu części nie jest jakoś mocno powiązana ze sobą – głównym spoiwem łączącym oba tytuły są główni bohaterowie – członkowie „parszywej” kompanii, a konkretniej, czteroosobowej drużyny, przed którą stawiane są niesamowite zadania – ale o tym za chwilę.
Opowieść rozpoczyna się dość nietypowo – oto wcielamy się w żołnierza biorącego udział w operacji Aurora, mającej miejsce podczas II Wojny Światowej. Warto położyć nacisk na słowo „nietypowo”, gdyż reszta historii traktuje o czasach bardziej nam współczesnych. Pierwszy etap to swoiste wprowadzenie do gry, zaznajomienie z mechanizmami i oswojenie z klawiszologią (jakby któryś z graczy miał z tym jeszcze jakieś problemy). Przy okazji dowiadujemy się sporo na temat broni masowego rażenia, która przez resztę czasu spędzonego z tytułem da o sobie wielokrotnie znać. Mimo, iż etap ten jest samouczkiem, zdążymy w nim przeniknąć do strzeżonej bazy japońskiej, ubić pluton przeciwników, przeżyć nalot lotniczy, ukraść jeepa, którym w epickiej ucieczce dostaniemy się do celu przeznaczenia, by ostatecznie osiąść na niszczycielu i opuścić bazę. Dość sporo, jak na wprowadzenie, nieprawdaż? Co najlepsze – kolejne etapy wcale nie zwalniają!
Właściwa rozgrywka rozpoczyna się podczas Zimnej Wojny, na równie zimnym terenie. Jako czteroosobowa ekipa przedzieramy się przez wioseczkę wroga, by odbić informatora. Dalszą dolę wesołej „kompaniji” musicie poznać sami, wszak nie jestem od tego, aby streszczać fabułę, a napawać się jej pięknem. Trzeba Wam bowiem wiedzieć, iż historia tu opowiedziana trzyma się kupy i składa w jedną, logiczną całość. Owszem, występują pewne uproszczenia i nieścisłości, ale wszystko po to, by było jeszcze bardziej epicko i filmowo.
EA Dice zmieniło koncepcję prowadzenia rozgrywki. Całość ma charakter raczej liniowy, choć nie oznacza to, iż do celu wiedzie jedna, najwłaściwsza droga. Możliwości przemieszczania się przez otoczenie mamy sporo. Ot chociażby przykład z drugiego etapu – przedzierając się przez wioskę, na której środku stacjonuje BWP, możemy wybrać główną ulicę i męczyć się z ostrzałem z wozu pancernego, jak również przedostać się przez boczne chatki, zachodząc przeciwników z flanki. Możliwości zazwyczaj jest kilka, a kolejne są udostępniane wraz z ilością wystrzelonych kul i rzuconych granatów. Nie uświadczymy tu zatem listy zadań do wykonania, nie wymagających obrania odpowiedniej kolejności – w tym aspekcie Bad Company 2 odcina się od swojego poprzednika. Dla osób chcących poczuć smak takowej wolności udostępniony został etap na pustyni – szczerze mówiąc, jest to jeden ze słabszych odcinków całej gry i nie przypadł mi szczególnie do gustu, gdyż pozbawiony został filmowości, która towarzyszyła mi przez resztę czasu.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler