RetroStrefa - Giants: Obywatel Kabuto
W ten leniwy, bo wolny czwartek, sięgniemy po coś troszkę nowszego, acz kultowego i, co by tu nie mówić, mimo wszystko starego. Jeżeli jesteście fanami trzecioosobowych gier akcji, to z pewnością kojarzycie ten tytuł. Panie i panowie, przed Wami jedna z najbardziej rajcujących, zabawnych, wciągających, pięknych i satysfakcjonujących gier akcji – Giants: Obywatel Kabuto!.
Tytuł ten został wydany praktycznie dekadę temu, tak więc zahaczył już o erę „pełnego trójwymiaru” i doskonale widać to w samej grze. Jak na tamte czasy, grafika była wręcz przepiękna. Giants oferowało niesamowite widoczki na poły otwartego świata, z palmami, tropikalnymi wyspami i błękitnym oceanem w tle. I już dla samej tej otoczki warto było w Giants zagrać – jednak po bliższemu przyjrzeniu się każdy stwierdzi, że grafika grała tu nie pierwsze, a któreś tam z kolei skrzypce.
Na pierwszym miejscu zdecydowanie należy umieścić genialną wręcz fabułę. Przy czym nie była to kolejna opowieść o ratowaniu świata (choć i tu ten wątek się pojawia, jednak w zupełnie innej otoczce) i szlachetnych bohaterach, gotowych zginąć za wyższy cel. Była to opowieść o… no właśnie, trudno do końca sprecyzować, czym właściwie jest fabuła Gigantów. Gdybym miał podpiąć Obywatela Kabuto pod jeden z gatunków filmowych, z pewnością byłaby to komedia. Ale nie taka sztampowa, z głupimi żartami. Komedia z prawdziwego zdarzenia, podczas której nie tylko nabawiamy się bólu brzucha, ale także w gruncie rzeczy wynosimy coś więcej. Ot taki morał, tylko podany w bardziej strawnej formie. I to wszystko w Giants: Obywatel Kabuto jest.
No dobra, ale o czym to właściwie jest? Humorystyczna gierka wita nas widokiem Meków, którzy zmierzają na planetę Majorka, by chlać piwo i obżerać się pizzą, w towarzystwie roznegliżowanych panien oczywiście. Niestety nie wszystko idzie jak po maśle, a ich statek kosmiczny rozbija się na dziwnej planecie, zamieszkałej przez sympatycznych, acz wkurzających Bystrzaków. My wcielamy się w dowódcę wesołej kompanii – Baza. Pierwsza misja sprowadza się do ratowania towarzyszy, którzy w niewyjaśnionych okolicznościach poznikali na tajemniczej wyspie. Z pozoru prostolinijne zadanie przeradza się w głębszą fabułę. Nasi bohaterowie zżywają się z mieszkańcami planety i ich problemami. Początkowa chęć naprawienia statku i ruszenia w dalszą drogę zamienia się w wojnę z tyranią. W międzyczasie poznajemy seksowną Władczynię Mórz, która zbuntowała się przeciwko własnej matce i chce zabić potwora, który terroryzuje wioski Bystrzaków – tytułowego Kabuto. Po drodze natkniemy się także na wątki miłosne, jednak wszystko zostało podane w humorystycznym sosie. Tak więc nie ma mowy ani o naiwnym scenariuszu, ani niepotrzebnym, amerykańskim patosie. Wątki są wyważone, idealnie zlewają się w jedną całość, która przekazuje poważne problemy w beztroski, humorystyczny sposób. I właściwie to jest główną siłą napędową tytułu – świetnie zrealizowana fabuła, z ogromem prześmiewczych cut-scenek i wątków z pozoru bezsensownych. Co powiecie, gdy jeden z Bystrzaków w zamian za informacje o naszym koledze zażąda 20 kawałków „pysznych, acz niezbyt rozgarniętych Wułów?” (pisownia oryginalna), po czym zorientuje się, że on „surowizny nie szamie” i każe nam uratować swoją żonę, która wcześniej została porwana przez Gwardzistów? Z pozoru błahe zadania przeradzają się tutaj w coś ważniejszego, niosącego ze sobą przesłanie.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler