RetroStrefa - Thief: The Dark Project
Człowiek od wieków starał się chronić posiadane dobra, choć nie zawsze pozyskane w uczciwy sposób. Wraz z upływem lat coraz większe sumy przeznaczał na skomplikowane systemy ochrony, których rynek osiągnął obecnie apogeum: jak w ulęgałkach można przebierać w alarmach, kamerach, a nawet wykwalifikowanych w tym celu służbach, wśród których znajdą się i takie, co nie zatrudniają wyłącznie emerytów z grupą inwalidzką. Łatwo zatem dojść do kuriozalnego wniosku: panuje równowaga, bo każda ze stron ma coś dla siebie. Właściciele – odrobinę spokojniejszy sen, firmy trudniące się zagadnieniami związanymi z bezpieczeństwem – zarobek, a złodzieje i tak zawsze coś tam dla siebie uszczkną. Oczywiście wszystko się zmienia, gdy wspomnimy Garretta z serii Thief – ten utalentowany jegomość wiedział, jak wydymać pozostałe dwie strony. Dziś wspomnimy jego pierwsze spotkanie z pecetowcami, czyli Thief: The Dark Project.
Gwoli ścisłości – nie grzebiemy w odmętach pamięci bez powodu, albowiem już niedługo, 25 lutego, czeka nas premiera najnowszej części, restartującej cykl, co jest dosyć modną praktyką od kilku dobrych lat. „Czwórkę” czeka nie lada wyzwanie – już „jedynka” stawiała poprzeczkę niebotycznie wysoko w porównaniu do innych produkcji schyłku lat 90. poprzedniego stulecia. Wtedy to branża dopiero uczyła się, że skradanie za plecami wroga może dawać jeszcze większą satysfakcję, aniżeli bezkompromisowa, otwarta walka. Szlak w tym kierunku przetarły starsze o dekadę Metal Geary, ale dopiero okolice premiery Thiefa obrodziły w coś, co teraz możemy nazywać skradankami „nowożytnymi”: Tenchu, Metal Gear Solid oraz oczywiście samo dzieło Looking Glass Studios. Każda z tych produkcji prezentowała nieco inne podejście do tematu – podczas gdy reszta skupiała się na wypełnianiu rozkazów, złodziej wolał wykorzystywać swe zdolności do napełniania własnych kieszeni, rabując ludzi o nie do końca dobrej reputacji.
Z grubsza rzecz biorąc gracze pokochali Thiefa za kilka rzeczy, na czele z głównym bohaterem – Garrettem - przygarniętym prosto z ulicy i wyszkolonym przez tajemniczych Strażników. Gdy posiadł już niezbędną wiedzę, opuścił swych dobroczyńców, by działać na własną rękę, dla prywaty. Można się pokusić o stwierdzenie, że był w połowie jak Robin Hood – zabierał bogatym, lecz nie opanował jeszcze rozdawania biednym. Jego cynizm pasował do bezwzględności otaczającego go świata, w którym ożeniono motywy średniowieczne, wiktoriańskie i fantasy ze… steampunkiem. Na pierwszy rzut oka wyglądało to co najmniej dziwacznie, kiedy spotkało się strażników uzbrojonych w miecze, obsługujących całkiem skomplikowane maszyny, ale nie da się ukryć, że razem tworzyło to niesamowitą, mroczną atmosferę. Przyznam, że i ja sam zacząłem się zastanawiać, po co ktoś tutaj wrzucił zombiaki, pająki i multum innych paskudztw? Fakt, niektóre pasowały (chodzące truposze doskwierały odpornością na wszystko poza ogniem i wodą święconą), ale chociażby przerośnięte jaszczury o trującym oddechu niespecjalnie komponowały się z sensowną resztą, głównie przez to, że przeciwnik był z nich praktycznie żaden - wystarczyło je ogłuszyć bądź kilka razy zdzielić mieczem w otwartej walce; jeśli nie padły, uciekały. Za to jedno ewidentnie twórcom wyszło: wampiry, czyli obrzydliwe, lecz śmiertelnie groźne książęta nocy, tak cudownie odmienne od tych wypomadowanych fircyków, do których wzdychają dziś nastolatki.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler