Zabawa w kotka i myszkę z takim dowódcą jest oczywiście czystą przyjemnością. Ich warownie skonstruowano w taki sposób, aby w miarę progresji stopień trudności wzrastał. Początkowo, dość łatwo podejść nasz cel po cichu, zadać zabójczy cios i uciec niepostrzeżenie. W późniejszych etapach jest to o wiele trudniejsze. Wdarcie się do wnętrza chronionego przez strażników obiektu zaczyna przysparzać więcej problemów, a zabicie kapitana wcale nie oznacza końca kłopotów. Bardzo często wybucha wówczas alarm, co natomiast powoduje, że w naszym kierunku zaczynają biec całe tabuny przeróżnych oszołomów, owładniętych tylko jedną myślą – zatłuc intruza! Niszczenie wież nie jest jednak wymogiem. Można ukończyć grę nie demolując choćby jednej z nich. Niemniej, trzeba uczciwie powiedzieć, iż tracimy w ten sposób znaczną część zabawy. Dalece bardziej satysfakcjonujące doznania czekają na graczy, którzy nie przepuszczą nikomu.
Wyzwalanie dystryktów miasta, prócz aspektu ekonomicznego, niesie też ze sobą bonusy militarne. Otóż każdy zabity kapitan daje nam możliwość rekrutacji jednego mieszkańca i wcielenia go w szeregi własnej gildii asasynów. Następnie z tejże grupy korzystamy kiedy tylko mamy ochotę. Jeśli nie czujemy potrzeby zajęcia się osobiście jakimś celem, jednym przyciskiem przywołujemy kogoś z naszych podwładnych, a ten pędząc na koniu, tudzież spadając niczym grom z jasnego nieba, likwiduje wybraną przez nas personę. System choć całkiem fajny, stanowiący innowację w stosunku do Assassin’s Creed II rodzi pewien problem. Za bardzo ułatwia rozgrywkę. Jestem świadom tego, że wcale nie trzeba z niego korzystać. Jest to całkowicie dobrowolne, a zatem nadal można własnoręcznie zabijać. Niemniej jednak, ogólny poziom trudności gry został z jego pomocą znacząco obniżony. Na szczęście jest jeszcze jeden sposób wykorzystywania skrzydłowych. Nie muszą zdobywać doświadczenia walcząc u naszego boku. Możemy ich też wysłać na kontrakty do innych miast, a im trudniejsze zlecenie wykonają, tym więcej doświadczenia oraz pieniędzy wpłynie na nasze konto. Jeśli nie zginą w trakcie wypełniania zadania, zapewnią sobie i nam dostęp do wielu ciekawych możliwości, jak np. korzystania z bomb dymnych.
Wracając jeszcze na chwilę do uproszczeń, deweloper wprowadził do gry kuszę. Wcześniej, wędrując po dachach trzeba było poruszać się bardzo ostrożnie, uważać na strażników i starać się ich podejść w taki sposób, by nie wywołali alarmu. Teraz stajemy kilkadziesiąt metrów dalej, wymierzamy, oddajemy strzał i po sprawie. W mojej opinii nie powinno tak być, albowiem rozgrywka traci dużo na klimacie. Z bezszelestnego mordercy, działającego na wzór wojownika Ninja, przeradzamy się w zwykłego rzezimieszka, który może tłuc wszystko co popadnie, nie bacząc na konsekwencje. Ponownie – nie ma takiej konieczności bo gra niczego nie narzuca, ale ponownie ucierpiał sam koncept zabawy. Pewne ograniczenia powinny być zadane odgórnie.
Podobnie jak w innych odsłonach Assassin’s Creed, tak i w Brotherhood, prócz głównego wątku fabularnego mamy wiele misji pobocznych. Jedne wymagają śledzenia jakiegoś człeka, inne eliminacji określonego celu, a jeszcze inne dotarcia do wyznaczonego miejsca w limitowanym czasie. W sumie w tej kwestii szaleństwa nie ma. Wszystko jest wykonane podobnie jak u poprzedników, a to w rezultacie przyjemność z wykonywania questów dodatkowych po pewnym czasie ustępuje miejsca znużeniu. Mimo to, wspinaczki na szczyt Koloseum nigdy nie zapomnę. Powraca też Leonardo da Vinci, z różnymi wynalazkami oraz zadaniami pobocznymi. To właśnie dzięki niemu możemy postrzelać z działa i chainguna oraz polatać na lotni. Leonardo dostarczył też mnóstwo urządzeń dla rodu Borgii, a naszym zadaniem będzie ich zniszczenie. Questów pobocznych jest bardzo dużo, dzięki czemu około 10-ciogodzinny czas rozgrywki można wydłużyć nawet dwukrotnie, niemniej jednak – jak wspomniałem – gro zadań przebiega schematem, który poznaliśmy w poprzednich odsłonach serii.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler