Studio Techland zapowiadało Dying Light, jako swoje największe, najbardziej rozbudowane i najtrudniejsze przedsięwzięcie. Po ograniu tytuły śmiem twierdzić, że nie ma w tym stwierdzeniu ani krzty nieprawdy. Twórcy rzeczywiście mieli niemały orzech do zgryzienia, ale udało im się. Udało im się przygotować grę stanowiącą połączenie survival horroru, przygodówki oraz zręcznościówki, a całość została delikatnie przyprawiona elementami RPG, aby jeszcze przyjemniej spędzało się czas w wirtualnym mieście, opanowanym przez zainfekowanych. Myślę, że nawet po ukończeniu gry wielokrotnie będę do niej jeszcze wracał, choćby po to, aby skwasić gębę wszechobecnym truposzom. Nie wyprzedzajmy jednak faktów, podsumowanie na końcu.
Głównym bohaterem Dying Light jesteś oczywiście ty, drogi graczu. Dlaczego? Ano dlatego, że produkcja potrafi pochłonąć bez reszty. Kiedy pierwszy raz wspiąłem się na jakiś wysoki budynek, autentycznie bałem się z niego spaść. Nie jest bowiem, jak w Assassin’s Creed, że wystarczy trzymać jeden przycisk, aby poruszać się bezpiecznie po wszystkich krawędziach. Tutaj rzeczywiście trzeba umieć się przemieszczać. Robi się to ostrożnie i w taki sposób, aby nie spaść, bo o to nie trudno. Wystarczy jeden niewłaściwy krok i lecimy w stronę gleby. Upadek z odpowiedniej wysokości kończy się oczywiście zgonem, co natomiast przenosi nas do ostatniego odblokowanego azylu (są one rozrzucone po mieście). To właśnie z niego wyruszamy, aby ponownie spróbować szczęścia. Jest to o tyle kłopotliwe, że azyl może być sporo oddalony od miejsca, w którym byliśmy w momencie śmierci. Na domiar złego możliwa jest utrata pewnej puli punktów doświadczenia, co negatywnie wpływa na nasze postępy.
Wspinaczka to oczywiście nie jedyny element tak mocno wpływający na naszą immersję z grą. Ciągłe poczucie niebezpieczeństwa także o tym decyduje. Nie jest bowiem tak, że w pełni swobodnie możemy biegać po ulicach i tak naprawdę nic nam się nie stanie. Co krok szwendają się bowiem zombiaki, których albo trzeba unikać, albo stawić im czoła. Jeżeli zdecydujemy się na tę drugą opcję, czyli walkę, to wypada zakasać rękawy, chwycić jakiś pręt i zacząć wymierzać ciosy. Jednocześnie należy zachować ostrożność, albowiem z jednego umarlaka w ciągu kilku sekund potrafi się zrobić cała horda. Najlepszym wyjściem jest błyskawiczny atak, a następnie ucieczka na jakieś wyższe tereny. Aczkolwiek nawet wtedy nie jesteśmy w pełni bezpieczni, albowiem przeciwników jest kilka rodzajów i są też tacy, którzy nie szwendają się po ulicach pod naszymi nogami, a potrafią się wspiąć na najwyższy nawet budynek, aby nas dorwać i, jeśli damy się zaskoczyć, spuścić nam łomot. Załóżmy jednak, że Ci się uda, bo masz przecież doświadczenie, więc czemu nie, prawda? Co powiesz na to, że w nocy będziesz musiał stanąć oko w oko z jeszcze gorszymi maszkarami. Jak czytamy na pudełku z grą: „Łowca za dnia, nocą zwierzyna”. Nawet nieźle wymaksowany będziesz mieć problemy, kiedy nadejdzie zmrok.
Wówczas gra całkowicie się zmienia. W dzień możemy względnie spokojnie (acz z dreszczykiem emocji) wędrować po ulicach, ale w momencie zniknięcia słońca za horyzontem wszystko się zmienia. Piękne niegdyś miasto Harran spowija ciemność, a jedyne, co lekko ją rozdziera, to światło latarki oraz flary. Poza zasięgiem fotonów panuje nieprzenikalna zasłona, zza której wydobywają się tylko złowrogie odgłosy, świadczące o tym, że za rogiem czai się jakaś bestia. Pal licho, jeśli natrafimy na zwykłe zombie. Można je wymanewrować, ale prawdziwe problemy zaczynają się, gdy spośród zarażonych wyłania się grupka Volatilów (tak, tak głupia nazwa, ale cóż zrobić). Volatile to taki specjalny rodzaj zainfekowanego. Nie jest to zombie, ale osoba, którą wirus odpowiedzialny za spustoszenie miasta Harran, zmienił nie do poznania. Volatile jest szybki i niebywale niebezpieczny. Nawet pojedynek z jednym z nich stanowi nie lada wyzwanie, a gdzie tam jak biegnie w Twoim kierunku większa grupa. W nocy zdecydowanie lepiej jest się chować, atakując tylko wtedy, gdy jest to konieczne. Mimo że twórcy zachęcają nas do gromadzenia doświadczenia właśnie po zmierzchu. Dostajemy go wówczas więcej i szybciej awansujemy na wyższe poziomy. Ryzyko jest jednakowoż istotnie wyższe.
Jak zatem poradzić sobie z Volatilami? Najlepszym sposobem jest skradanie się. Wszystkich bydlaków widzimy bowiem na mini mapie. Pojawiają się oni w formie dwóch stożków, skierowanych w określonym kierunku. Choć samych stożków nie rozumiem, bo nie mamy umiejętności specjalnych, odpowiedzialnych za ich pojawienie się, to ich koncepcja jest jasna. Chodzi po prostu o to, że stożki pokazują nam, w których kierunkach spogląda każdy obecny w pobliżu Volatile. Dzięki tej informacji jesteśmy w stanie tak zaplanować ruchy, aby uniknąć ataku i nie narażać się niepotrzebnie na obrażenia. Kiedy rozgrywka w dzień jest bardziej otwarta, w nocy zamienia się w prawdziwy survival, gdzie zagrożenie czeka dosłownie na każdym kroku. I nie chodzi o zagrożenie jakimiś tam obrażeniami, ale – zwyczajnie – śmiercią. Co gorsze, często nie mamy wyboru, wręcz musimy spacerować po mieście w nocy. Postęp dnia jest bowiem oskryptowany i przygotowany tak, abyśmy zasmakowali obu pór.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler