Raaistlin @ 13.09.2011, 13:25
Wojciech "Raaistlin" Onyśków
Wojna ma się w najlepsze. Kolejne fale zielonych orków zalewają tereny fabryk, Gwardia Imperialna broni się zaciekle, ale to nie wystarcza.
Wojna ma się w najlepsze. Kolejne fale zielonych orków zalewają tereny fabryk, Gwardia Imperialna broni się zaciekle, ale to nie wystarcza. Po prostu jest ich za mało. Nie ma się co oszukiwać, ich taktyka stawia na ilość, nie jakość. Gdzieś tam w powietrzu, w okolicy planety Graia szybuje statek ze Space Marines na pokładzie. Trzech nadludzi wystarczy, aby roznieść towarzystwo w pył i ocalić cenne fabryki. Jednym z nich jesteś Ty…
… a dokładniej, wcielasz się w rolę dowódcy Kosmicznych Marines – Titusa. Ultramarines, bo do tego zakonu należą przybywający na Graię żołnierze, to jedno z najbardziej elitarnych sformułowań w całej galaktyce. Swoją obecnością napawasz zwykłych soldatów nadzieją, w końcu mają za plecami legendarne jednostki. Zacznijmy jednak od początku.
Planeta Graia w całości przerobiona jest na fabryki, w których produkowane są maszyny, a najważniejszymi z nich są przeogromne Tytany. Pech chciał, iż orkowy herszt upodobał sobie to miejsce i wraz ze swoimi ziomkami wykonał desant. Grabież, rozpusta i zabawa – zielonoskórzy znani są z niezbyt wygórowanych wymagań. W normalnych okolicznościach Inkwizycja zarządza Exterminatus, czyli doszczętne zniszczenie planety, aby ta nie dostała się w ręce wroga. Tym razem jest jednak inaczej, fabryki są zbyt cenne, dlatego do pomocy wezwano Space Marines, którzy w imię Imperatora zrobią tam czystkę.
Tak oto przedstawia się początkowa fabuła Space Marine. Trzeba przyznać, iż od pierwszych chwil pociąga za sobą gracza, jeśli ten orientuje się w systemie Warhammera 40k. W innym przypadku historia może wydać się dziwna, nieprzemyślana, a przede wszystkim bezsensowna. Wraz z postępami w grze jesteśmy atakowani zwrotami akcji, do których Relic zdążył nas już przyzwyczaić przy okazji serii Dawn of War. Nie jest to opowieść na miarę Oscara, jednak ma w sobie coś, co zachęca do dalszej penetracji planety.
Już od pierwszych sekund czujemy, iż gramy kimś wyjątkowym. Samo chodzenie naszego protagonisty wywołuje lekkie stąpnięcia, po których ziemia nieznacznie drży. Efekt jest potęgowany, gdy Titus grzmotnie w podłoże ze swojej nogi, ogłuszając tym samym otaczających go przeciwników. Sojusznicy wiwatują, gdy widzą nas w akcji, przeciwnicy wykrzykują z lekką obawą – „Space Marines!”. Tak, zdecydowanie kierujemy maszyną do zabijania, a Relicowi udało się to w idealny sposób przenieść do gry.
Space Marine to akcja, akcja i jeszcze raz akcja. Walka podzielona została na dwa rodzaje. Możemy niczym Marcus Fenix chwycić do ręki bolter i strzelać w nadbiegające tałatajstwo, nic nie stoi także na przeszkodzie, by rozkruszyć trochę zielonych czaszek toporem energetycznym, wtedy też gra przeradza się w czystej klasy slashera.
I właśnie to połączenie sprawia, iż pierwsze kilka godzin zlatuje jak z bicza strzelił. Znudzony strzelaniem? Wbiegnij w środek wroga i zacznij rozrzucać (dosłownie) wszystkich dookoła. Za dużo walki wręcz? Pistolet plazmowy z pewnością coś na to poradzi. Przy czym w niektórych sytuacjach jesteśmy zmuszeni do ruszenia do przodu. Dlaczego? Studio opracowało dość sprytny system odzyskiwania zdrowia. Aby naładować pasek życia, należy ogłuszyć przeciwnika, a chwilę później przeprowadzić na nim egzekucję. Ta wygląda zupełnie inaczej, w zależności od tego, jaką broń aktualnie dzierżymy. Prezentuje się to wybornie, Titus chwyta orka, rzuca nim o glebę i przykładowo miażdży czaszkę swoją potężną nogą. Innym razem ustawia sobie większego przeciwnika w odpowiedniej pozycji i wykonuje „wybicie” przy pomocy wielkiego młota. Świetna sprawa, przyczepić muszę się jedynie do faktu, iż cała animacja trochę trwa, a w tym czasie inni przeciwnicy nie próżnują. Wykonujemy to zatem dla zdrowia (no co, w końcu to Warhammer 40k), a nie rozrywki.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler