BioShock: Infinite - już graliśmy (PS3)
Pierwszy BioShock to, bez dwóch zdań, jedna z najlepszych gier obecnej generacji. Tytuł pod wieloma względami unikatowy, oferujący ciekawą fabułę, przesiąknięty klimatem świat oraz, czasem, kontrowersyjną tematykę. Na czym polega fenomen BioShock? Wydaje mi się, że głównie na tym, że gracza porywa fantastycznie wykreowane Rapture, już w pierwszej minucie gry wiemy, że czegoś takiego wcześniej nie doświadczyliśmy. Deweloper mnóstwo czasu poświęcił temu, by każde pomieszczenie opowiadało jakąś historię, by napotkani przeciwnicy nie tylko wzbudzali strach, ale jednocześnie litość. Wszak byli to ludzie, którzy dali się pochłonąć uzależnieniu, a to finalnie doprowadziło ich na skraj załamania psychicznego, rodząc i uwypuklając wręcz potworne cechy ich charakteru. BioShock nawet dzisiaj potrafi oczarować i myślę, że jeszcze przez długie lata będzie w stanie to robić.
Po pierwowzorze przyszedł czas na kontynuację, która choć również bardzo dobra, nie była już tak porywająca jak część pierwsza. Winowajcą w tym przypadku może być fakt, że powrót do Rapture nie był już tak fascynujący, jak podczas pierwszej wizyty. Właśnie z tego powodu deweloper, studio Irrational Games, zdecydował się na zmianę lokalizacji kolejnej odsłony, zatytułowanej BioShock Infinite. Czy rzeczywiście ratuje to produkcję i sprawia, że znowu czujemy dreszczyk emocji, towarzyszący czemuś nowemu? Na to pytanie będziemy w stanie z całą pewnością odpowiedzieć po premierze gry, zaplanowanej na przyszły miesiąc, teraz natomiast mały przedsmak tego, na co czekacie, wszak my już graliśmy i możemy się podzielić wrażeniami.
Wersja gry, z którą mieliśmy do czynienia nie była finalną. Mimo to oferowała mniej więcej 3-5 godzin zabawy. Pierwsze wrażenie jak najbardziej pozytywne, choć nie ulega wątpliwości, że czuć lekkie deja vu. Płyniemy sobie łódką, w oddali widać latarnię morską. Po dotarciu na miejsce zaczynamy wspinaczkę na szczyt, gdzie aktywujemy dziwny mechanizm. Ten powoduje, że dookoła pojawiają się rozbłyski światła. Po chwili drzwi do wnętrza latarni się otwierają, a nam ukazuje się fotel. Gdy w nim zasiadamy znienacka wyskakują ściany kapsuły z napędem odrzutowym, z pomocą której dostajemy się wysoko ponad chmury. Chwila lotu i otwiera się spadochron, za sprawą którego bezpiecznie lądujemy na powierzchni miasta Columbia, czyli w miejscu, w którym rozgrywać się będzie najnowsza odsłona BioShock. Wspomniałem wcześniej o uczuciu deja vu. Chodzi po prostu o to, że cała ta kapsuła, a następnie widoczny w jej wnętrzu film instruktarzowy przypominają podwodną windę, która pomogła nam dotrzeć do wnętrza Rapture w pierwszej części serii. Podobieństw pomiędzy grami jest oczywiście znacznie więcej, wystarczy nadmienić rejestratory z nagranymi przeżyciami mieszkańców, czy filmy instruktarzowe, wyjaśniające działanie wigorów. Rzecz jasna, nie mam tego za złe deweloperom, wszak wciąż mamy do czynienia z BioShock, zbyt dużo zmian mogłoby za bardzo odmienić zabawę.
Już kilka minut na powierzchni Columbii pozwala się przekonać o tym, że klimat jest zgoła odmienny od tego, do którego przyzwyczaili poprzednicy. Nie ma już klaustrofobicznych pomieszczeń, ciągłego zaszczucia, nerwów i naciskającej ze wszech stron wody. Zamiast tego są duże otwarte przestrzenie, wypełnione całą paletą kolorów, kwiaty, drzewa, flagi. Mieszkańcy, całkowicie obojętni na naszą osobę, wędrują dookoła, rozmawiają, załatwiają swoje sprawy. Z pozoru wszystko wygląda wspaniale – dosłownie idylla wśród chmur. Niestety dość szybko na jaw wychodzi mroczniejsza strona Columbii. Miasto założone przez fanatyka (Comstock – samozwańczego proroka) zamknięte jest na przybyszów, a władze (panuje dyktatura) nie przepadają za osobami, które w taki, czy inny sposób wtykają nos w nieswoje sprawy. Główny bohater gry, Booker DeWitt, wpada niestety w sam środek takiej intrygi, próbując uratować niejaką Elizabeth – młodą dziewczynę, która z bliżej nieokreślonych powodów, przebywa pod kluczem we wnętrzu ogromnego posągu.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler