Na szczęście nie jesteśmy całkowicie bezbronni, w tym mieście pełnym potworów i pokrak. Podczas przemierzania jego niebezpiecznych, ulic musimy zajmować się zbieraniem wszystkiego, co uznamy za przydatne. Wpadamy więc do każdych otwartych drzwi, okien i bram, a następnie – z wykorzystaniem specjalnego zmysłu przetrwania – przeglądamy otoczenie, aby namierzyć elementy, z którymi da się wejść w interakcję. Czasem to jakaś lodówka, innym razem szafka, a jeszcze innym skrzynia, którą trzeba otworzyć wytrychem. W środku znajdujemy wiele cennych przedmiotów, z których następnie możemy przygotować coś, co ma rzeczywiście jakąś wartość dla naszego przetrwania. Wystarczy gaza i alkohol, aby przygotować np. apteczkę, a nieco metalu i mamy wytrych. Możliwości jest oczywiście całe mnóstwo. Z czasem uczymy się coraz bardziej wyrafinowanych przedmiotów, ułatwiających nam przetrwanie.
Jeśli chodzi o walkę, to początkowo przebiega ona wyłącznie w bezpośredniej konfrontacji. Chwytamy więc do ręki kawałek rury, tudzież deskę czy nogę od stołu i wymierzamy przeciwnikom kolejne ciosy. Później w nasze ręce wpadają też młoty, łopaty i miecz, a nawet broń palna oraz granaty. Wybór jest dość znaczny, a jedyny problem to zasoby. Wszystko się bowiem niszczy lub wyczerpuje. Nie da się więc strzelać bez ograniczeń, tak samo, jak nie da się bić młotkiem bez ograniczeń. Wcześniej czy później skończą się naboje, a młotek zacznie się rozpadać w naszych rękach. Kilkakrotnie będziemy go co prawda w stanie naprawić, przedłużając jego żywotność, ale wreszcie stanie się bezużyteczny i zamienimy go w kawałek złomu, który posłuży do opracowania czegoś innego. Do broni natomiast będziemy musieli znaleźć naboje – wiecznie ich brakuje, więc przygotujcie się na to, że bieganie i strzelanie odpada. Każdy cios, każda kula musi być odpowiednio wymierzona.
Jak w życiu, tak i w Dying Light, wszystko co robimy, sprawia, że nabywamy doświadczenia. Gra posiada trzy rozbudowane drzewka umiejętności. Jedno określa nasze zdolności manualne, drugie definiuje przetrwanie, a w trzecim znajdują się skille, dzięki którym skuteczniej ubijamy zainfekowanych. Dla przykładu, zbierając przedmioty rozrzucone w okolicy i składając z nich inne graty gromadzimy punkty odpowiedzialne za survival. Jeśli dużo skaczemy, wspinamy się i robimy wszelkiego rodzaju kaskaderskie ewolucje, poprawiamy swoją zręczność. Jeżeli zaś często wymierzamy ciosy zombiakom, dostajemy punkciki, które następnie pożytkujemy w drzewku, definiującym nasze zdolności bojowe. Całość jest bardzo fajnie opracowana i łatwa do opanowania, przypomina serię Dead Island, z tym, że tutaj jest to zdecydowanie przyjemnej przedstawione, mniej chaotycznie.
Nasze umiejętności to nie jedyny element, który jesteśmy w stanie w grze rozwijać. To samo można bowiem robić z bronią. Wystarczy znaleźć odpowiedni schemat (lub gotowy przedmiot), a następnie opracować przystawkę, a finalnie dorzucić ją do posiadanej rury, młota, czy innego dziadostwa. Poprawiamy w ten sposób zadawane przez nie obrażenia, wytrzymałość, czy po prostu skuteczność. Ciężki i niebezpieczny młot może stać się bardziej poręczny, jeśli dorzucimy do niego stosowny upgrade. Co ważne, nie każdy element ekwipunku da się rozwijać. Przedmioty na to podatne są w odpowiedni sposób zaznaczone.
Rozpisałem się na temat elementów rozgrywki, ale póki co, ani słowa na temat fabuły. Jak wspomniałem, głównym bohaterem Dying Light jest gracz. No dobra, nie gracz, a mężczyzna o imieniu Kyle Crane. Facet trafia do miasta Harran, opanowanego przez zainfekowanych, z pewną misją. Musi dotrzeć on do ocalałych, a następnie… Oj, nie, nie… będę zdradzał więcej, bo nie o to chodzi. Wiedzcie tylko, że fabuła jest dość ciekawa, choć im dalej końca, tym słabiej. Nie było jednak tak, żebym zaczął się nudzić i odłożył pada. Zawsze jest co robić. Jeśli nie misje główne, to poboczne, jeśli nie ubijanie zombie, to ratowanie innych ocalałych itd. Czasem od takich postronnych osób można się dowiedzieć ciekawych rzeczy. Np. jeden facet opowiedział mi o tym, jak jego kumple strażacy przeszli transformację. Nazwał ich kąsaczami, ale jednocześnie uznał za ironię fakt, iż nadal mają oni na łbach kaski, uniemożliwiające gryzienia. Cóż to zatem za kąsacze? Podobnych drobnych smaczków jest sporo i świadczy to tylko o profesjonalizmie deweloperów, jak to się bowiem mówi: diabeł tkwi w szczegółach.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler