Recenzja filmu Legion Samobójców - złoczyńcy kontra jeszcze więksi złoczyńcy
W ubiegły weekend wybrałem się na seans jednego z najbardziej wyczekiwanych dzieł filmowych tego roku. Po sporym sukcesie Deadpoola i, bez dwóch zdań, nieco mniejszym w przypadku Batman v Superman: Świt Sprawiedliwości, oczy fanów wszelakiej maści superbohaterów zostały zwrócone w kierunku obrazu Davida Ayera, czyli Legionu Samobójców. Czy film spełnił pokładane w nim nadzieje? Czy nie zasnąłem w kinie? Poniżej odpowiedź.
Na samym początku wspomnę, że przed przystąpieniem do seansu warto zapoznać się z wymienionym wyżej Świtem Sprawiedliwości oraz Człowiekiem ze Stali, gdzie poznajemy najnowszą wersję przygód Supermana. Obydwa filmy zahaczają o fabułę Legionu Samobójców i pozwolą nam rozpoznać kilka smaczków w produkcji Ayera. Osobiście uwielbiam tego typu połączenia oraz przerzucanie bohaterów pomiędzy konkretnymi filmami, tak jak ma to miejsce w produkcjach konkurencyjnych, opartych o uniwersum Marvela.
Legion Samobójców, na podstawie komiksów DC Comics, nie trafił na srebrny ekran w pierwotnie planowanym terminie - lutym tego roku - a jednym z powodów przełożenia premiery była chęć zaserwowania widzom większej dawki humoru (o problemach z produkcją piszemy trochę tutaj). Tego typu kinem oczarował widzów Deadpool w wykonaniu Ryana Raynoldsa, więc nie ma się co dziwić, iż postanowiono pójść w podobnym kierunku. "Legion" co prawda nie śmieje się widzowi bezczelnie w twarz, jak robił to pokręcony jegomość w czerwonym kostiumie, ale ma na szczęście swoje własne asy w rękawie, którymi zdecydowanie mnie kupił.
Zanim przejdę do ich omówienia, kilka słów o fabule. Historia rozpoczyna się od klasycznego motywu, czyli potrzeby ratowania świata. Agentka rządowa postanawia zebrać drużynę postaci o nadludzkich zdolnościach aby przygotować cywilizację na odparcie zagrożenia ze strony osobników podobnego pokroju, których aktywność w społeczeństwie drastycznie wzrasta. Elitarny oddział rządu ma być ściśle nadzorowany, a jakiekolwiek próby sabotażu ze strony jego członków będą kończyć się ich śmiercią. Tak oto powstaje drużyna zwana nieoficjalnie legionem samobójców. Ach, byłbym zapomniał – ekipa składa się z samych czarnych charakterów. Nieoczekiwanym zadaniem drużyny staje się rozprawienie ze starożytną wiedźmą, która chce zniszczyć ludzkość, bla bla bla... i tak dalej. Narracja jest prosta jak drut. Fabule brak większych zwrotów akcji, przez co kolejne wydarzenia nie są zbyt zaskakujące. Kalka goni kalkę, twistów za dużo nie ma, lecz otoczka w jakiej skąpano film sprawia, iż o tych mankamentach można zapomnieć.
Znaczna większość osób czekających na film – w tym i ja – wyglądała przede wszystkim jednej roli. Jest nią rzecz jasna Joker w wykonaniu Jareda Leto. Kreacja jednego z najpopularniejszych antybohaterów w historii popkultury wypadła naprawdę rewelacyjnie. Interesująca sylwetka, w której zaprojektowanie wkład miał nie tylko reżyser, ale również sam aktor, to kawał dobrej roboty. Joker zostaje przedstawiony jako rasowy gangster oblepiony złotymi pierścieniami i łańcuchami. Od czasu do czasu widzimy go w drogiej skórze, a innym razem w stylowej koszuli bądź smokingu. W wolnym czasie przesiaduje w drogich klubach, wieczorami wozi się lśniącym lamborghini, a zdarza mu się również wylegiwać w pokoju wyłożonym setkami noży i... dziecięcych śpioszków. Całości dopełnia specyficzna charakteryzacja, tatuaże i szaleństwo w oczach, które odtwórca roli oddał z należytym kunsztem. Niestety, Joker w Legionie Samobójców występuje jako postać poboczna - swoisty mistrz drugiego planu - przeplatając główną ścieżkę fabuły swoimi nikczemnymi wybrykami. Po napisach końcowych, odniosłem wrażenie, jakby był on jedynie swego rodzaju ciekawostką dla widza, mimo że sam fakt romansu z Harley Queen – członkinią legionu samobójców – w pewnym sensie wpływał na jej postępowanie.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler