Dirian @ 09.10.2014, 16:05
Chwalmy Słońce!
Adam "Dirian" Weber
Ryse: Son of Rome zapowiedziane zostało jako jeden z tytułów startowych konsoli Xbox One, mających pokazać moc drzemiącą w nowej generacji, o czym świadczyły niezwykle efektowne trailery prezentowane jeszcze przed premierą.
Ryse: Son of Rome zapowiedziane zostało jako jeden z tytułów startowych konsoli Xbox One, mających pokazać moc drzemiącą w nowej generacji, o czym świadczyły niezwykle efektowne trailery prezentowane jeszcze przed premierą. Gra zachwycała oprawą wizualną, zdawała się też prezentować innowacyjne podejście do rozgrywki (pomijając liczne QTE, które finalnie jednak zredukowano), jak i samego gatunku siekanek. Wyszło jednak tak sobie – średnia 60 punktów na metacritic.com mówi jasno, że nie jest to najlepsza gra. Czy jednak nadmienione noty nie były spowodowane lekkim zawodem, wynikającym z idącego w parze debiutu next-genów?
W Ryse wskakujemy w buty Mariusa Titusa, młodego legionisty, który właśnie rozpoczął służbę w armii. Protagonista jest synem cenionego w Rzymie polityka i dowódcy, lecz już na wstępie jesteśmy świadkami morderstwa niemal całej rodziny Titusów, w wyniku napadu na Wieczne Miasto armii barbarzyńców. Umierający na dłoniach syna ojciec powierza mu zadanie – chroń Rzym. To krótkie, lecz, jak się z czasem okaże, wieloznaczne polecenie staje się dla Mariusa życiowym celem, którego realizację zaczyna w szeregach XIV-legionu. Sam wątek fabularny jest zdecydowanie prosty i choć zawiera pewne podteksty, to w mig jesteśmy w stanie się domyślić, o co tak naprawdę chodzi. To klasyczna historia o męstwie, odwadze i wiecznej walce, w której nietrudno znaleźć nawiązania chociażby do filmu Gladiator. Nic nadzwyczajnego, ale jednak przykuwa uwagę do ekranu, od którego dość ciężko było mi się odrywać przez te około 6 godzin, jakie minęły nim ujrzałem napisy końcowe.
Motorem napędowym Ryse jest jednak nie tyle historia, co wspaniała oprawa wizualna i dość ciekawy system walki. Jako że w starciach bierze się udział niemal bez chwili na złapanie oddechu, Crytek miał niełatwe zadanie przygotowania odpowiednio efektownego, a zarazem po prostu wciągającego sposobu na rozprawianie się z przeciwnikami. Finalnie otrzymaliśmy coś stanowiącego połączenie walki znanej z serii Batman i Assassin's Creed, a w małym stopniu Dark Souls. Nasz główny oręż to krótki miecz (gladius) oraz spora, prostokątna tarcza (scutum). Podstawą do wygrywania pojedynków jest parowanie ataków wroga, a następnie wyprowadzanie szybkich kontr, i tak niemal przez całą grę.
Może wydawać się to powtarzalne i faktycznie taki jest, ale na szczęście ktoś sięgnął po rozum do głowy i przygotowano całą masę scenek wykończeniowych, w którym skupiamy się na jednym, góra dwóch przeciwnikach, a tempo walki zostaje zwolnione. Jednocześnie załącza się któraś z animacji, a my musimy przy pomocy jednego z dwóch przycisków (przeciwnik zostaje podświetlony na odpowiedni kolor), zadać mu ostateczne cięcia. Nawet jak nie naciśniemy tego guzika, który powinniśmy, to nic się nie stanie – gra automatycznie zada ciosy, ale otrzymamy zdecydowanie mniej cennych punktów, co niejako wymusza na nas skupienie. Cała przyjemność walki w Ryse oparta jest właśnie na tych krótkich animacjach ciosów wykończeniowych, które są tak piekielnie efektowne i brutalne, że – jakkolwiek to zabrzmi – aż przyjemnie je podziwiać. Nawet za 30 razem, bo gdzieś w połowie gry znamy już niemal całą gamę egzekucji w wykonaniu Mariusa, satysfakcja jest wciąż tak samo wysoka.
Fajnym urozmaiceniem jest opcja sporadycznego wykorzystania otoczenia – walcząc na bagnach wywrócimy przeciwnika twarzą do błota, by następnie stopą wgnieść jego głowę w lepki muł, odcinając mu tlen i dusząc na miejscu. Inny przykład to wystające gdzie nie gdzie ze ścian metalowe kolce, na które nabijemy ciało pokonanego oponenta. To takie paskudne szczególiki, które jednak budują pewien klimat i urozmaicają ciągłe siekanie na lewo i prawo. Sama walka nie jest bowiem szczególnie wymagająca i na średnim poziomie trudności umarłem łącznie tylko kilka razy, głównie podczas starcia z jednym z bossów. Gdy bijemy się z normalnymi przeciwnikami, przeważnie jesteśmy otoczeni przez około 5-ciu z nich i wygląda to niczym bijatyka ze wspomnianego Assassin's Creed. Gdy zajmujemy się jednym nieprzyjemniakiem, nagle jego kolega postanawia zaatakować nas w plecy i trzeba szybko skontrować jego cios. Nieco trudniej robi się, gdy dodatkowo ostrzeliwują nas łucznicy, ale i z tym można sobie poradzić – Marius w ważącym około 50 kg ekwipunku turla się po ziemi z nie mniejszą gracją od Eizo Auditore, w jego szczytowej formie.
Jednym z większych niedociągnięć Ryse: Son of Rome jest powtarzalność wśród jednostek wroga. Ilość modeli postaci okazuje się być zatrważająco niska, co prowadzi do sytuacji, gdy w jednym momencie mierzymy się z kilkoma identycznie wyglądającymi postaciami. Mamy co prawda podział na totalnych słabiaków, grubych "tanków" czy piekielnie zwinnych szaleńców z dwoma mieczami, ale co z tego, skoro każdy z nich wygląda identycznie! O ile jestem w stanie jeszcze zrozumieć zbliżenie prezentujących się legionistów, tak pięć modeli postaci na krzyż wśród barbarzyńców to niesmaczny żart ze strony Cryteka.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler