Offline
Jeszcze raz sięgnąłem do swojego posta na temat Shadow Warior 2, by potwierdzić wrażenia z tej odsłony: narzekałem na open worlda, na looter shootera, wreszcie na dupkowatego Lo Wanga. I co się okazało? Że nie tylko mnie to bolało, bo trójka równa to całe dwójkowe badziewie z ziemią, pokazując środkowy palec otwartym światom i milionowowi różnych upgrade’ów. Jest cudownie korytarzowo, mięsiście pod względem gameplaya, a protagonista da się nie tylko lubić, ale nawet można spokojnie z nim sympatyzować.
Po tym jak działania Lo Wanga i jego boskiego kumpla Hojiego doprowadziły do końca świata, próbujemy naprawić choć część ze skutków tamtych wydarzeń. Jest sporo gadania, suchych tekstów, ale też słucha się tego ze wszech miar przyjemniej, bo też od samego początku znamy dokładnie cel: ukatrupić gigantycznego smoka pustoszącego świat i pomóc Lo Wangowi odzyskać mojo. Opowiedziana historia przeciąga go przez różnorodne etapy, w których zatrzymujemy się tylko na parę minut, by niczym w starych, dobrych arena shooterach oczyścić obszar z przeciwników i popędzić dalej. Gra nie traktuje się poważnie i świetnie to tutaj pasuje: komicznie wygladający yokai są wręcz stworzeni do bycia rozrywanymi kataną i gradem pocisków niczym piekielne demony w Doomie.
No właśnie - Lo Wang mógłby spokojnie zbijać piątkę ze Slayerem, bo walka to piękny, brutalny taniec, niczym w Eternalu również w pionie. Są eliminacje krwiste niczym egzekucje z Dooma, są wypadające z demonów zasoby, wreszcie mamy system rozwoju bez zbierania ikspeków, za to z kolekcjowaniem kul punktów broni i postaci ukrytych na mapach oraz wypłacanych za realizowanie wyzwań. To wszystko skrywa ogromne złoża gameplayowego miodu - tak pysznego, że wbiłem calaka i nie czuję się znudzony. Flying Wild Hog zrehabilitowało się z nawiązką za bardzo słabą dwójkę i ostatni raz tak dobrze bawiłem się w shooterze (pomijając Doomy) w również rodzimym Bulletstormie. Gorąco polecam i jeśli planujecie ogrywać Shadow Warriora 3 na konsoli, olejcie ustawienia jakość i wybierzcie płynność, by dostać wręcz betonowe 60 klatek, które tutaj jest wręcz kluczowe dla świetnej zabawy.
Po tym jak działania Lo Wanga i jego boskiego kumpla Hojiego doprowadziły do końca świata, próbujemy naprawić choć część ze skutków tamtych wydarzeń. Jest sporo gadania, suchych tekstów, ale też słucha się tego ze wszech miar przyjemniej, bo też od samego początku znamy dokładnie cel: ukatrupić gigantycznego smoka pustoszącego świat i pomóc Lo Wangowi odzyskać mojo. Opowiedziana historia przeciąga go przez różnorodne etapy, w których zatrzymujemy się tylko na parę minut, by niczym w starych, dobrych arena shooterach oczyścić obszar z przeciwników i popędzić dalej. Gra nie traktuje się poważnie i świetnie to tutaj pasuje: komicznie wygladający yokai są wręcz stworzeni do bycia rozrywanymi kataną i gradem pocisków niczym piekielne demony w Doomie.
No właśnie - Lo Wang mógłby spokojnie zbijać piątkę ze Slayerem, bo walka to piękny, brutalny taniec, niczym w Eternalu również w pionie. Są eliminacje krwiste niczym egzekucje z Dooma, są wypadające z demonów zasoby, wreszcie mamy system rozwoju bez zbierania ikspeków, za to z kolekcjowaniem kul punktów broni i postaci ukrytych na mapach oraz wypłacanych za realizowanie wyzwań. To wszystko skrywa ogromne złoża gameplayowego miodu - tak pysznego, że wbiłem calaka i nie czuję się znudzony. Flying Wild Hog zrehabilitowało się z nawiązką za bardzo słabą dwójkę i ostatni raz tak dobrze bawiłem się w shooterze (pomijając Doomy) w również rodzimym Bulletstormie. Gorąco polecam i jeśli planujecie ogrywać Shadow Warriora 3 na konsoli, olejcie ustawienia jakość i wybierzcie płynność, by dostać wręcz betonowe 60 klatek, które tutaj jest wręcz kluczowe dla świetnej zabawy.