Graliśmy w We Happy Few - niby BioShock, ale trochę Dishonored (XBOX One)
Pod koniec lutego zeszłego roku do sieci trafiła informacja, że studio Compulsion Games tworzy swoją kolejną grę – We Happy Few. Już wtedy deweloperzy byli znani w branży, ponieważ w 2013 wydali niezwykle udaną przygodówkę pod tytułem Contrast. Tego samego też spodziewaliśmy się po, dopiero co wtedy zapowiedzianej, produkcji. I choć początkowo wszystko wyglądało na to, że dzięki specyficznemu, ale też niezwykle podobnemu, klimatowi oraz umiejscowieniu akcji w alternatywnej rzeczywistości lat 60. ubiegłego stulecia, koniec końców otrzymamy nieco „mniejszego” BioShocka, tak się jednak nie stało.
We Happy Few to niebanalna opowieść, której akcja została umiejscowiona w czasach minionych. Lądujemy w angielskim miasteczku Wellington Wells, a na biurowym kalendarzu widnieje rok 1964. Główny bohater - Arthur Hastings - jest jednym z cenzorów dopuszczających lub odrzucających artykuły prasowe ze względu na ich charakter, co nie jest bez znaczenia dla całości historii. Otoczenie jest bowiem wizją tego, jak mógłby wyglądać świat, gdyby pewne wydarzenia potoczyły się inaczej.
Ludzie, aby być szczęśliwi, muszą brać specjalne tabletki (tzw. Joye), ponieważ bez nich przypominają sobie o wszystkich tragicznych wydarzeniach, które miały miejsce w ich przeszłości. Bez Joyów stają się „downerami” – spychanym do podziemia marginesem społeczeństwa. Podobny los spotkał również Arthura, który nie biorąc specjalnych leków naraził się na gniew współpracowników i został zmuszony do ratowania własnego tyłka. Sekwencja ucieczki przedstawiona w trakcie jednego z trailerów promujących grę jest de facto rozbudowanym i interaktywnym prologiem. W nim możemy chwilę pozwiedzać kolorowe biuro oraz pozbierać nieco notatek i listów innych postaci, które pozwalają poznawać historię.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler