Graliśmy w We Happy Few - niby BioShock, ale trochę Dishonored (XBOX One)
Jednym ze sposobów na dalszy byt w Wellington Wells jest przeszukiwanie absolutnie wszystkich pojemników, kontenerów, szafek oraz regałów. Choć nasz ekwipunek ma ograniczoną pojemność, to możemy go poszerzać dzięki specjalnym przedmiotom, które również znajdują się w losowych miejscach na mapie. Zatem, tak czy owak, deweloperzy zmuszają nas do eksploracji.
Jednak takie beztroskie myszkowanie nie uchodzi uwadze innych mieszkańców. Z racji tego że świat w We Happy Few jest generowany proceduralnie (czyli - plus minus - losowo, choć niektórzy poddają pod dyskusję tę definicję), to po każdej wizycie w utopijnym miasteczku zmienia się układ budynków oraz pozostałych elementów, przez co każda przygoda jest na swój sposób unikatowa. Idzie za tym również to, że w jednym z opuszczonych domów, nieposiadającym pierwotnie lokatorów, za drugim razem takowi się pojawią, przez co zbytnia pewność siebie niejednokrotnie może sprowadzić na nas kłopoty.
W grze możemy poruszać się na dwa sposoby - albo przybrać postawę agresora, który nie zawaha się strącić głowy przeciwnika, albo też - po prostu - kucając. Bohater posiada specjalny tryb poruszania się, w którym ciężko jest go wykryć, lecz zmniejsza się wówczas jego mobilność. Również samo otoczenie pomaga wielbicielom przemykania za plecami wrogów, ponieważ Arthur może schować się w niemal każde miejsce, które posiada minimalne wgłębienie - śmietnik, szafa czy nawet łóżko. A konkretniej to pod łóżkiem. Gdy z kolei zdecydujemy się na otwartą konfrontację, to musimy pamiętać o tym, że nasza broń ulega zniszczeniu, a wzięcie do ręki nowej (chociażby z ekwipunku) trwa określony czas, więc możemy zostać bardzo szybko sprowadzeni do parteru.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler