Call of Duty: Black Ops 4 nie zawiedzie fanów trybu Zombie. Nad nim Treyarch posiedział sporo czasu, co widać już po kilku spotkaniach. Ponownie dostajemy tu krótki wstęp fabularny, a za chwilę trafiamy na arenę, gdzie odpieramy kolejne fale żywych trupów... oraz innych przeciwników. Całość różni się wyraźnie od trybów Hordy, jakie znamy z wielu innych sieciowych strzelanek. Na rewelacyjnie zaprojektowanych mapach czekają na nas liczne znajdźki, zabawne easter eggi, magiczne bronie, rozmaite ulepszenia sprzętu oraz zagadki środowiskowe. Odkrywanie tego wszystkiego przynosi masę frajdy, a nawet po spędzeniu z nim dziesiątek godzin tryb Zombie nadal potrafi zaskoczyć.
Akcja toczy się tu na trzech różnych mapach. Jest klasyczne Alcatraz, ale zdecydowanie bardziej zaskakują nowe miejscówki. Pierwsza to obszerne Koloseum, na którym zawalczymy nawet z dzikimi zwierzętami! Druga, chyba jeszcze bardziej klimatyczna, przenosi nas na statek Titanic - chwilę po uderzeniu w górę lodową. Z jednej strony, mamy więc obszerną arenę rzymskiego teatru śmierci, z drugiej, korytarzowe, ciasne starcia na pokładzie tonącego wycieczkowca. Wszystko to bogate w detale i zawartość.
Lekko irytujący może być fakt upchnięcia do rozgrywki opcjonalnych mikrotransakcji. Za prawdziwą kasę możemy zakupić losowe paczki, z których, jeśli mamy szczęście, polecą nam dobrej jakości Eliksiry czy Talizmany. Przynoszą one różne pozytywne efekty dla postaci, dlatego warto ich używać. Nic nie stoi na przeszkodzie by zakupić je za zdobywaną w grze walutę, ale zanim zbierzemy odpowiednią jej ilość, minie trochę czasu.
Pomijając tą próbę dobrania się do portfela gracza, jak dla mnie to najlepsze zombiaki w całym cyklu, choć przyznam dla porządku, że ominąłem odsłony Advanced Warfare i zeszłoroczną WWII.
Na koniec zostawiłem sobie największą nowość w cyklu i model zabawy, dla którego zapewne niejeden gracz zainwestował w Black Ops 4 swoją kasę. Mowa o wzorowanym na rozgrywkach battle royale trybie Blackout. Na pierwszy rzut oka dostajemy kalkę Playerunknown's Battlegrounds. Wiem, że na rynku są też inne gry z gatunku, ale akurat Blackoutowi z CoD-a najbliżej właśnie do produkcji Brendana Greene'a. Na drugi rzut oka... to nadal PUBG w oprawie Call of Duty.
Na potrzeby Blackout twórcy musieli stworzyć coś, czego do tej pory nie robili – olbrzymią lokację, która pomieści do 100 graczy. Mapa jest sporawa, choć nie tak obszerna, jak chociażby Erangel ze wspomnianego PUBG-a. Według mnie rozmiar jest jednak odpowiedni, bo dzięki temu nie musimy szukać przeciwników po kilkanaście minut, jak to nieraz bywa we wzorze. Zasady rozgrywki są te same – wyskakujemy w powietrzu, otwieramy spadochron i lądujemy, gdzie tylko nas wiatr poniesie. Następnie, nie mając przy sobie niczego prócz spoconej koszulki, szukamy uzbrojenia. To z reguły porozrzucane jest w okolicznych domach czy, generalnie, miejscach, które jakoś wyróżniają się na tle otoczenia. Gdy już mamy jakiegoś gnata, musimy po prostu przetrwać. Wygrywa ta osoba, która przeżyje jako ostatnia.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler