Marka Mad Max wróciła w tym roku w glorii i chwale za sprawą może nie ambitnego, ale udanego, bo mocno rozrywkowego filmu o wiadomym tytule. Firma Warner Bros. postanowiła od razu upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, więc kilka miesięcy po srebrnoekranowej premierze, w sprzedaży wylądowała także gra osadzona we wspomnianym uniwersum. Czy idzie ona w jakościowej parze z filmem? Przekonajmy się.
Mad Max debiutował na PC i konsolach obecnej generacji, zbierając mocno skrajne opinie wśród zagranicznych periodyków. Początkowo mnie to dziwiło, ale gdy dorwałem swoją kopię, już po kilku godzinach rozgrywki wiedziałem, co czuli autorzy tekstów. Dzieło Avalanche Studios okazuje się tytułem wyjątkowo trudnym w ocenie, nawet po kilkudziesięciu godzinach zabawy. Jest tu sporo fajnych elementów, ale nie wszystko jest przemyślane, a grze brakuje przytupu. Czegoś, co uczyniłoby ją tytułem będącym na ustach w pozytywnym znaczeniu, a nie z uwagi na ocenowy miszmasz.
Fabuła nie czerpie bezpośrednio z żadnego z wcześniej powstałych filmów, łącznie z najnowszym. Pojawia się za to motyw utraty maszyny V8 Interceptor, w efekcie czego Max zmuszony jest do znalezienia nowego pojazdu. Tak rozpoczynamy rozgrywkę, by po kilkudziesięciu krokach napotkać Chuma, przypominającego nieco Dzwonnika z Notre Dame, oszalałego mechanika, który widzi w Maksie swego rodzaju wybawcę, nazywając go Świętym. Chum już po krótkiej dyskusji oferuje nam dzieło swojego życia – maszynę Magnum Opus, pojazd, który ma podbijać pustkowia. Szybko okazuje się jednak, że tak wychwalana konstrukcja jest zaledwie szkieletem czegoś, czym zostanie w przyszłości.
Motywem przewodnim znacznej części wątku fabularnego jest właśnie skonstruowanie maszyny. Zaczynamy z samym podwoziem i słabym silnikiem V6, by następnie rozbudowywać samochód o nowe funkcje, jak linka z hakiem (tego nie mogło zabraknąć w grze Avalanche), taran, karabin snajperski, czy potężny, widlasty V8. Droga ku temu nie jest jednak usłana różami, wszak Max już na początku gry penetruje w trakcie walki, za pomocą piły spalinowej, czaszkę Scrotusa, syna Immortan Joe. Jeszcze bardziej rozwścieczając tym samym gang War Boys, władający okolicą.
Twórcy serii Just Cause przygotowali ogromny (a jakże) otwarty świat. To ich specjalność i raczej nikt nie wyobrażał sobie, by gra, w której około połowa rozgrywki opiera się na jeżdżeniu, mogła toczyć się wśród zamkniętych korytarzy. Mad Max to typowy sandbox, dosłownie i w przenośni. Pełno tu piachu, niedostępnych dla przeciętnego zjadacza chleba wydm, wzniesień, skarp czy pozostałości po zrujnowanej dawno cywilizacji. Teren jest dość jednolity, ale deweloperzy zadbali o jego odpowiednie wypełnienie. Co rusz napotykamy nowe obiekty, takie jak prowizoryczne twierdze, pilnie strzeżone punkty wydobycia ropy, zasypane piachem wraki tankowców, pomniejsze bazy czy hałasujące na wietrze straszaki, informujące o tym, do kogo należy okolica.
Niby nie brakuje więc różnorodności, o którą wcale nie tak łatwo w zasypanym piaskiem świecie. Nie minęło jednak wiele czasu od rozpoczęcia przygody na Pustkowiu, gdy dotarło do mnie, jak bardzo nijakie otoczenie i rozgrywkę zaserwowali twórcy. Gameplay sprowadza się bowiem, w głównej mierze, do przejmowania kolejnych posterunków, których na mapie jest od groma. Przypomina to nieco odbijanie wież strażniczych z Assassin's Creed: Brotherhood. Przy pierwszych kilku podejściach jest to całkiem angażujące, ale gdy robimy to po raz n-ty, poziom frajdy drastycznie spada. I teraz wyobraźcie sobie, że do ukończenia gry musicie podbić takich baz kilkadziesiąt.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler