Fani starć z ksenomorfami od czasu świetnego Obcy: Izolacja nie mieli zbyt wielu powodów do zadowolenia, jeśli chodzi o gry wideo oparte na ich ulubionym uniwersum. Tymczasem jednak na horyzoncie pojawiła się nowa perełka – może nie aż tak dużego kalibru, ale jednak. Mowa tutaj o recenzowanym dziś Aliens: Dark Descent – taktycznej grze akcji, która spodoba się sympatykom wyzwań i znanej z filmowych odpowiedników, niezwykle gęstej atmosfery!
W grze sterujemy oddziałem kosmicznych Marines, którzy stają przed szeregiem wyzwań. Większość z nich sprowadza się do niesienia pomocy niedobitkom, których zaatakowała kolonia ksenomorfów (i nie tylko – ale nie wdawajmy się w spoilery). Scenariusz gry ma całkiem filmową budowę, ale nie chcę zdradzać zbyt wielu szczegółów. Każda z misji jest w fabularyzowana i choć trudno doszukiwać się jakichś wyszukanych dialogów czy zwrotów akcji – to mimo wszystko wątek "trzyma się kupy". Pewne zastrzeżenia można mieć jednak do scenek przerywnikowych – nie są złe, ale widać ograniczony budżet, jakim dysponowali twórcy. Modele postaci nie wyglądają zbyt naturalnie, podobnie jak ich animacje. Da się na to jednak przymrużyć oko.
Zabawę rozpoczynamy od dość długiego samouczka, który jest zarazem pierwszą misją. Poznajemy tu Maeko Hayes, zastępczynię zarządcy stacji Pioneer, która została zaatakowana przez ksenomorfy. W skórze kobiety zaznajomimy się z podstawowym sterowaniem i poruszaniem się po lokacjach. Już chwilę później, po tym jak Hayes narobiła niezłego zamieszania wysadzając kilka kosmicznych obiektów, z opresji ratują ją wspomniani Marines, nad którymi automatycznie przejmujemy kontrolę.
Dopiero tutaj zaczyna się po raz pierwszy robić gorąco, bo ledwie chwilę później ścieramy się z pierwszymi obcymi. Całość na pierwszy rzut oka przypomina nieco serię X-COM, ale szybko okazuje się, że to mylne wrażenie. Mimo taktycznego podejścia, walka w Aliens: Dark Descent toczy się bowiem w czasie rzeczywistym, co dodatkowo podnosi pikanterię starć – czas na podjęcie decyzji kurczy się w mgnieniu oka. Zaczynając zabawę, warto nie szarżować z poziomem trudności – już "normalny" potrafi nieźle dać w kość, a dwa kolejne warianty dosłownie zamiatają graczem podłogę. Co ważne, poziomu trudności nie da się zmienić w trakcie zabawy. To nie do końca rozsądne rozwiązanie, bo w dalszych etapach można przez to po prostu utknąć i zaniechać dalszej rozgrywki.
Wracając do gameplayu, kolejną różnicą względem X-KOM jest fakt sterowania całym oddziałem, a nie poszczególnymi jego członkami. Wydając polecenie ruchu, jednocześnie przemieszczamy całą ekipę. Mechanika jest dobrze "zautomatyzowana", w efekcie czego jeśli np. każemy naszemu teamowi otworzyć jakąś skrzynkę, to podejdzie do niej żołnierz znajdujący się najbliżej niej. Gdy zaś zechcemy wykorzystać umiejętność specjalną, to oczywiście użyje jej ten wojak, który jest w nią wyposażony. Naszych kosmicznych Marines podzielono na kilka klas: sierżant, strzelec, zwiadowca, medyk oraz inżynier. Przed wyruszeniem na każdą misję odwiedzamy bazę, w której możemy ustalić członków składu, wyposażyć ich w odpowiednie gadżety, itp. Samą kryjówkę powoli rozbudowujemy, dzięki czemu z czasem zyskujemy dostęp do coraz mocniejszego sprzętu.
O naszych Marines warto jednak dbać, bo jeśli dany żołnierz zginie w akcji, to jest to śmierć permanentna – niczym w Darkest Dungeon. Doświadczeni żołnierze (czyli tacy, którzy wzięli udział w przynajmniej 2-3 misjach) są z kolei na wagę złota – mają wyraźnie lepsze statystyki i możliwości bojowe, niż świeżo przyjęte żółtodzioby. Jeśli więc mocno się zagapimy i ksenomorfy wyrżną nam cały oddział weteranów, to sukcesy w dalszych misjach, na które wyślemy świeżych rekrutów, mogą stanąć pod dużym znakiem zapytania. Szczególnie gdy przyjdzie nam walczyć z bossem...
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler