Batman v Superman: Świt Sprawiedliwości - recenzujemy film
UWAGA! Poniższa recenzja nie jest czysto spoilerowa, ale zawiera analizę mogącą nieco popsuć frajdę tym z Was, którzy filmu jeszcze nie oglądali. Zachęcam do czytania i dzielenia się opiniami głównie te osoby, które dzieło Snydera już widziały.
Ciężko mi sobie przypomnieć, kiedy ostatnio jakiś blockbuster budził tyle skrajnych emocji co właśnie Batman v Superman: Świt Sprawiedliwości. Z jednej strony, film jest miażdżony przez krytykę (44% na metacritic, tylko 28% pozytywnych recenzji na rottentomatoes), ale z drugiej, paradoksalnie, sami widzowie oceniają go już zdecydowanie wyżej. Ja wprawdzie także występuję tu jako krytyk, ale jednak traktujcie moje opinie przede wszystkim jako opinie fana - do filmu podszedłem bowiem właśnie z takim nastawieniem. I cóż, nie ukrywam, że salę kinową opuściłem dość mocno rozczarowany. Oczekiwałem dzieła nieco innego, ciekawszego i – co chyba w szczególności mnie zawiodło – bardziej widowiskowego!
Recenzenci przywołują bardzo liczne pomysły na uzasadnienie przyczyn porażki jakościowej obrazu Zacka Snydera. Że fabuła jest kiepska, że montaż słaby, że chaos, że aktorzy nijacy, że scenariusz zbyt poprzycinany… cóż, we wszystkim jest sporo prawdy (choć nie z każdą opinią do końca się zgadzam), ale w moim przekonaniu ostatecznie nie to wpływa na finalny, do bólu przeciętny, efekt Świtu Sprawiedliwości. I też nie jest to kwestia samej opowieści: może i nie jest idealna, ma swoje luki i prowadzona jest w dziwnej narracji, ale nie ma tu katastrofy i historia przyzwoicie zapowiada wydarzenia z nadchodzącego Justice League. Problem Batman v Superman tkwi głównie w tym, że obraz okazuje się... najzwyczajniej w świecie nudny. W filmie dzieje się niewiele, jest przegadany, a – co chyba najgorsze – akcja wcale nie prezentuje się tak widowiskowo i powalająco, jak mogliśmy tego wymagać. Oczekiwałem łupanki jakiej świat nie widział, a dostałem średniej klasy, schematyczne widowisko. Śmiało mogę zaryzykować twierdzenie, że Człowiek ze Stali – nawet na dzień dzisiejszy – pod względem efekciarstwa radzi sobie o wiele lepiej!
Nie powiem, bo zaczyna się fajnie. Cofniemy się do finalnych momentów z Man of Steel, tym razem oglądając dewastację Metropolis z perspektywy zwykłych obywateli oraz – jakże inaczej – samego Bruce’a Wayne’a. Scena bardzo dobra, przyzwoicie nakreślająca przyczyny nienawiści Batmana do Supermana, a i sama w sobie zrealizowana z dużymi pokładami emocji. Kolejne wydarzenia przeskakują już o kilkanaście miesięcy do przodu, gdzie z jednej strony zapoznamy się z nie najgorzej nakreślonym śledztwem, prowadzonym przez Gacka (w faktycznie mocno „Batmanowym” stylu), a z drugiej – już nieco zbyt chaotycznie – przybliżone zostaną kontrowersje, jakie w społeczeństwie budzi Kal-El. I w zasadzie kolejne półtorej godziny filmu wygląda podobnie: na ekranie niewiele się dzieje, fabuła rozwija się powolutku, za to niemal namacalnie czuć ciągle narastające napięcie i wiszącą w powietrzu zapowiedź konkretnej rozpierduchy. I kiedy w końcu finał zaczyna się zawiązywać i już zaczynamy zacierać ręce na myśl o zbliżającej się jatce, coś zaczyna nie grać, a my wcale nie jaramy się rozwałką aż tak bardzo, jak moglibyśmy podejrzewać.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler