Jeśli o wykonawców chodzi, to w heavy metalu nie ma dziada przed Halfordem (kto nie wie kto to temu babol w oko), za nim Dickinson, Dio, Blaze, Ozzy, Ian Gillan (choć tego to wolałem w DP). Jest jeszcze paru panów, których nie wymieniłem i za to o wybaczenie proszę.
W death metalu nie ma dziada, IMO nad naszego Petera z Vader. Uwielbiam w nim to, że nie musi bulgotać jak świnia by brzmieć jak batalion ciężkich czołgów. Nie sposób wymienić też naszej największej gwiazdy eksportowej, czyli Nergala. Ten co prawda ładniej screamował niż growlował, ale daję radę ostro tak czy siak (szczególnie na Evangelion). No, jeszcze gość z deicide, nie pamiętam jak mu tam było jest dobry.
W blacku, pomijając już mój kult Varga Vikernesa (nowy album w 2010!!!!jedenjeden), piekło największe robią Shagrath (Dimmu Borgir), Legion (ex-Marduk), Gaahl (es-Gorgoroth), Mortuus (Marduk - słyszałem na żywo, lepiej niż na nagraniach), Satyr (Satyricon), Valfar (ex-Windir), Isahn (Emperor).
Jeśli o resztę chodzi, to skrycie kocham się w Piotrze K, niestety jednostronnie. A poważnie, to jeszcze Plant z Zeppelinów, Araya ze Slayera.
To tacy ulubieni