Mirror’s Edge: Catalyst od szwedzkiego studia DICE rysowało się jako niezwykle mocna pozycja w tym, jakby nie patrzeć, dość suchym okresie roku. Choć pojęcie „sezonu ogórkowego” już raczej wychodzi ze słowników graczy, wszak praktycznie w każdym miesiącu jest kilka pozycji naprawdę solidnych i wartych uwagi, to na potrzeby recenzji możemy przyjąć, że on właśnie trwa, a Catalyst to taki pomidor wśród tych ogórków. Inny, ale niekoniecznie smaczniejszy. I nie dla wszystkich jednakowy.
Najłatwiej zacząć od zestawienia „dwójki” oraz „jedynki”, bo od czego inne warto wystartować, kiedy dwie produkcje tej samej serii rozgranicza blisko 8 lat? W rzeczy samej – tytuły różnią się od siebie w wielu podstawowych aspektach. Jednak w pewnych są ze sobą zgodne – mowa tutaj o szeroko pojętej stylistyce oraz mechanice. W obu przypadkach mieliśmy Miasto Szkła, sterylną i do bólu przesiąkniętą terrorem oraz totalitaryzmem metropolię opanowaną przez złą korporację. Jednak na tym podobieństwa się kończą.
Mirror’s Edge: Catalyst dość znacząco zmieniło model rozgrywki, w stosunku do oryginału. Deweloperzy poszli za głosem portfeli graczy, serwując otwarty świat, mnóstwo aktywności pobocznych oraz możliwość kreowania własnych wyzwań. Zniknęły korytarzowe etapy, będące znakiem rozpoznawczym pierwszego ME. Nie mamy już do czynienia ze zwięzłą historią imitującą książkę, gdzie wszystko podzielone jest na rozdziały – teraz opowieść kreują postacie niezależne, do których musimy się zgłosić, aby przyjąć zlecenie/aktywować rozdział.
Po zabawie z beta-testami Catalyst z końcówki kwietnia bardzo bałem się o kondycję scenariusza. To, że ucierpi względem pierwszej części było niemal pewne, jednak moje obawy tyczyły się swoistego rozwleczenia opowiadanej historii na rzecz „przymusowych zadań poboczny”, które narzucają projektanci, by szybko nie znudzić się grą, ani jej nie skończyć w szaleńczym tempie. Tutaj DICE się nawet wybroniło, serwując po drodze tylko kilka koniecznych misji w celu zaznajomienia gracza z podstawowymi mechanizmami. Nie jest tego zbyt dużo – całość została umieszczona dość blisko początku rozgrywki, więc tak od 2-3 godziny, bez specjalnego rozpraszania, można śmiało ruszać na podbój fabuły.
Fabuły, która jest do bólu sztampowa! Jakiekolwiek zwroty akcji, bo jest ich kilka, są nadto przewidywalne, nie zaskakują – choć z definicji powinny – zaś szwy użyte do połączenia tego wszystkiego w całość po prostu przecierają się ze starości. Patenty wykorzystane przez scenarzystów oglądaliście 30, 20, 10 lat temu i zapewne będziecie je oglądać jeszcze długo.
Tak narzekam na ten aspekt, ale jeszcze nie powiedziałem, czym tak naprawdę w Catalyst jest fabuła. Sprawa z tą częścią jest o tyle dziwna, że nawet sami deweloperzy nie potrafią jednoznacznie określić jej położenia na osi czasu. Zaprzeczano sequelowi, negowano prequel – można powiedzieć o, jakby, reboocie. Chociaż to stwierdzenie również wydaje się naciągane, patrząc przez pryzmat wydania do tej pory dopiero jednej części marki. Koniec końców wydarzenia z Catalyst powinniśmy traktować, jakby Mirror’s Edge z 2008 roku w ogóle nie istniał. Przedziwna taktyka, ale niech będzie.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler