
Nie będzie zaskoczeniem, jeśli rozwieję wszelkie wątpliwości, tudzież nadzieje niestrudzonych fanów: Assassin's Creed: Shadows to po prostu kolejna iteracja tej marki. Zero zaskoczenia, truizm. I macie rację. Jednak obserwując trwającą niestrudzenie od blisko roku kampanię marketingową, w ramach której pojawiło się kilka obsuw spowodowanych chęcią dopracowania prawdopodobnie najistotniejszej gry w historii tej serii (a może i w ogóle historii firmy Ubisoft, pomysłodawcy i wykonawcy), kiełkowało w mojej głowie zgubne wrażenie, że oto dostajemy coś na miarę rewolucji przemysłowej. Absolutnie nie, choć by uczciwości stało się zadość, podkreślę: Shadows to najlepsza i najciekawsza odsłona tego cyklu.
A na pewno od czasu AC: Origins. Dobrze, żarty na bok. Pomijając jednak tę krotochwilę ze wstępu, nie skłamię, jeśli dodając do tej obrazoburczej sentencji disclaimer powiem, że to bez mała najambitniejszy projekt w portfolio Ubi; swoista ultymatywna wersja Assassin's Creed. Deweloperzy bowiem projektując japońską przygodę asasynów wzięli z każdej poprzedniej części coś, co działało (lepiej lub gorzej) i postarali się, by tym razem było sprawne w stu procentach. I co więcej, miało sens. Trudne, owszem, ale nie niemożliwe. Ale działa, nie przytłacza, za to na samym początku może trochę onieśmiela, jednak przede wszystkim - nadal jest za długa. Albo inaczej: sztucznie wydłużona. I w efekcie czego już po ok. półmetku męczy.
Fabuła: tutaj pojawiło się chyba najwięcej ewolucji. Umyślnie nie użyłem słowa "rewolucja" z uwagi na to, że francuscy właściciele tej marki w przeszłości już eksperymentowali z kwestia posiadania dwóch równoległych bohaterów (choćby w odsłonie o podtytule Syndicate). Jednak w odróżnieniu od przygody w wiktoriańskim Londynie, historia rozgrywająca się na kanwie XVI-wiecznej Japonii przynosi kilka kluczowych zmian. Naoe i Yasuke to nie są równorzędni partnerzy jak Evie i Jacob (nadal nawiązuje do Assassin's Creed z 2015 roku).
Choć grę rozpoczynamy od wcielenia się w ciemnoskórego samuraja, to po króciutkim wstępie przenosimy się w skórę azjatyckiej asasynki i długo jej nie opuszczamy, co jest wymuszone fabularnie. Scenarzyści od początku dają do zrozumienia, kto tu gra pierwsze skrzypce, a przede wszystkim, kto jest członkiem bractwa; kto ma wzrok orła i kto dzierży ukryte ostrze. Dodam na koniec, że pojawienie się kontrowersyjnego Yasuke jest wyjaśnione bardzo zgrabnie i ta "światopoglądowa" bomba została rozbrojona przez Ubisoft w pierwszym przerywniku filmowym. Mały spoiler: on tak naprawdę się tak nie nazywa.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler