bigboy177 @ 31.10.2013, 22:45
Czasem coś piszę, czasem programuję, czasem projektuję, czasem robię PR, a czasem marketing... wszystko to, czego wymaga sytuacja. Uwielbiam gry, nie cierpię briefów reklamowych!
Marcin "bigboy177" Trela
Poprzednia część serii Assassin’s Creed, choć niezła, nie spełniła wszystkich pokładanych w niej nadziei. Najbardziej dawała w kość rozczłonkowana, chaotyczna fabuła oraz Connor – główny bohater, który nigdy takowym zostać nie powinien.
Poprzednia część serii Assassin’s Creed, choć niezła, nie spełniła wszystkich pokładanych w niej nadziei. Najbardziej dawała w kość rozczłonkowana, chaotyczna fabuła oraz Connor – główny bohater, który nigdy takowym zostać nie powinien. Był pozbawiony charyzmy i charakteru, a w rezultacie płaski, niczym kartka papieru. Ubisoft obiecało wyciągnąć wnioski i nie powtórzyć tych samych błędów podczas rzeźbienia Assassin’s Creed IV: Black Flag. Czy rzeczywiście dotrzymali słowa? Zapraszam do lektury.
Już na wstępie nadmienię, że takiego asasyna wcześniej nie mieliśmy. Deweloper od samego początku mocno akcentuje fakt, że mamy do czynienia z piratem. Edward Kenway – protagonista – do zakonu „przystępuje” całkowicie przypadkowo. Płynie sobie łajbą, kiedy ta zostaje zaatakowana. W ten sposób rozbija się na pobliskiej wyspie, a obok niego ląduje asasyn – taki z krwi i kości – o imieniu Duncan Walpole. Kenway dostrzega w nim sposób na łatwy zarobek, ale ostatecznie dwaj panowie nie mogą się dogadać i Walpole rozpoczyna ucieczkę. Edward rusza w pościg, dogania jegomościa, a w liście, który znajduje na jego martwym ciele (tak jakoś wyszło), czyta, że Duncan posiada przy sobie wyjątkowo cenną rzecz. Rzecz, którą powinien dostarczyć gubernatorowi Kuby. Siłą rzeczy związana jest z tym nagroda, a Edward nie może takiej szansy przepuścić i postanawia skorzystać z okazji, aby zarobić nieco grosza. Zarzuca na garb ubranie Walpole’a – strój asasyna – i wyrusza na poszukiwania wspomnianego wcześniej urzędasa. W ten oto, dość nieoczekiwany, sposób zostajemy wcieleni do „zakonu”, choć nie do końca. Kenway nie jest tak naprawdę ani asasynem, ani templariuszem. Wierny jest tylko swojej załodze i statkowi, a ważną rolę w jego życiu odgrywa też złoto i rum - nic innego tak naprawdę się nie liczy. Dopiero w miarę progresji w grze zmieniają się jego przekonania.
Edward James Kenway:Urodzony w 1693, a zmarł w 1735. Był brytyjskim handlarzem, a następnie piratem i członkiem zakonu Asasynów. Jest ojcem Haythama Kenwaya oraz dziadkiem Ratonhnhaké:tona, zwanego Connorem, czyli protagonisty Assassin's Creed III.
Większej liczby szczegółów na temat wątku nie zamierzam jednak zdradzać, niemniej warto Wam wiedzieć, że historia napisana jest porządnie do samego końca. Jest co prawda garść drobnych dziur, albo niedopowiedzeń, jak np. dlatego już na początku możemy przyjmować zlecenia od asasynów, korzystając z gołębników, skoro nie wiemy że takie coś istnieje? No i czemu potrafimy wykonywać skoki wiary? Są to w sumie drobnostki i nie są w stanie wpłynąć na finalny odbiór produkcji, ale na pewno rzucają się w oczy. Sam scenariusz jest zaś w porządku, a przyczyną takiego stanu rzeczy jest pewnie fakt, iż Ubisoft nie próbował na siłę udziwniać opowieści. Jest relatywnie prosta i łatwo się ją śledzi. Posiada też świetny, piracki klimat - głównie ze względu na głównego bohatera, bo ten jest piratem w pełnym tego słowa znaczeniu. Nie liczą się dla niego jakieś wyższe przesłania i piękne cele. Chce się po prostu wzbogacić i żyć bez wyrzeczeń. Jego kochanką jest morze, a przyjacielem rum!Jeśli chodzi o mechanikę rozgrywki, to każdy, kto grał w odsłony poprzednie, natychmiast się odnajdzie. Jest oczywiście garść zmian, w stosunku do edycji poprzednich, aczkolwiek finalnie nadal chodzi o to, by przemierzać duże otwarte przestrzenie, walczyć z przeciwnościami i realizować zadania. Te główne, to misje napędzające wątek fabularny, poboczne służą zaś przede wszystkim zarobkowi. Dzięki nim można zdobyć dodatkowe fundusze na poprawę swego statusu społecznego (rozbudowę siedziby piratów albo statku), zmianę ubioru czy zakup nowej broni. Widać, że to wciąż stary dobry Assassin’s Creed, choć z pewnymi istotnymi zmianami.
Pierwsza rzecz, która natychmiast rzuca się w oczy, związana jest ze światem. Wirtualne Karaiby obejmują bardzo rozległy obszar. Posiadając statek (łajbę zwaną Jackdaw) możemy się po nim całkowicie swobodnie poruszać, odwiedzając tajemnicze ruiny i wyszukując kolejne miejsca do splądrowania. W trakcie podróży napotykamy też inne jednostki morskie, a jeśli uda nam się je zaatakować (o czym więcej za moment), możemy wcielić statek do floty i wysyłać go na misje. Misje w pełni automatyczne, podczas których załoga będzie handlować z innymi miastami i wioskami, powiększając nasze zasoby finansowe. Oczywiście osobiście także możemy pływać do odległych wysp. Należy się wówczas jednak przygotować na niełatwe przejścia.
Bitwy, o których wspomniałem przed momentem, nie polegają tylko na tym, aby celować z dział i robić dziury w kadłubie (choć to podstawa). Gra zachęca do tego, aby na chwilę stanąć, skorzystać z lunety i podglądnąć gdzie konkretnie znajdują się najdelikatniejsze elementy wrogiej jednostki. Dobrze wycelowany strzał z moździerza potrafi wyrządzić więcej szkód aniżeli bezsensowne armatnie salwy na oślep. Przyglądanie się wrogim statkom jest też o tyle ważne, że pozyskujemy informacje na temat ich ładunku oraz przewożonych skarbów. Na podstawie tych szczegółów da się zdecydować czy warto brać się za ofensywę, czy nie. Szczegóły kluczowe ze względu na to, że statków jest wiele i są różnej klasy. Na część z nich lepiej się na początku nie porywać.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler