Max Payne to jeden z tych bohaterów gier komputerowych, którego kojarzą wszyscy, albo przynajmniej lwia część graczy. Koleś trafił do świata wirtualnej rozrywki dobre jedenaście lat temu, a po dziś dzień nie ma nikogo, kto mógłby z nim konkurować w kwestii charyzmy, pijackich monologów oraz oczywiście umiejętności bojowych (Duke się chowa). Bullet time, który tak bardzo rozpowszechnił się po premierze pierwszych przygód Maxa stał się niejako jego synonimem i choć dostępny był już w wielu innych grach, nigdzie jego wykorzystywanie nie sprawiało tak dużej przyjemności. Max Payne 3 zawiera oczywiście popisowy numer głównego bohatera, ale czy reszta zabawy jest równie miodna co wcześniej? Czy grze nie zaszkodziła zmiana realiów. Wszak nowojorskie noir istotnie różni się od tego z Sao Paulo, czyż nie? Sprawdźmy zatem.
Fabuła Max Payne 3 przenosi nas do wspomnianego wcześniej Sao Paulo, przy czym, nie toczy się w nim cała przygoda, okazyjnie przeskakujemy też do Nowego Jorku i charakterystycznych dla pierwszych dwóch części krajobrazów. Zamiast spowitych słońcem brazylijskich plaż widzimy pokryte śniegiem ulice, migające gdzieś w oddali światła latarni oraz potężne wieżowce. Przyznam szczerze że wymodelowane z użyciem nowoczesnych narzędzi „nigdy nie śpiące miasto” prezentuje się fantastycznie i nie miałbym nic przeciwko temu, aby kiedyś w przyszłości Max ponownie się do niego przeprowadził. Póki co, przebywa jednak w Sao Paulo, do którego zaprosił go dawny kumpel Raul Passos. Widząc jak Max stacza się na samo dno postanowił mu pomóc, oferując pracę ochroniarza. Początkowo Payne nie jest zbyt przychylny wobec tego pomysłu, ale wreszcie daje się przekonać i wyrusza w stronę słońca i piekielnych wręcz temperatur. Po przybyciu na miejsce szybko okazuje się, że z pozoru prosta robota, wcale taka nie będzie. Rodzina, którą mamy ochraniać ma mnóstwo wrogów i przy pierwszej lepszej okazji rozpętuje się prawdziwe piekło. Max rusza z odsieczą… a reszty dowiecie się grając. Napiszę tylko jeszcze, że fabuła, choć przewidywalna i w istocie banalna, ma kilka ciekawych zwrotów i smaczków, dzięki którym warto dobrnąć do końca. Szczególnie ze względu na dojrzałość przedstawionej historii oraz sposób jej prezentacji. Rockstar zawsze słynął z tego, że ogromną uwagę przywiązywał do scenek przerywnikowych. Nie inaczej jest tym razem. Za sprawą sprytnego połączenia konwencji komiksowej i filmowej uzyskano bardzo unikatowy i urokliwy wynik. Jak dla mnie, perfekcja. Tym bardziej, że praca kamery, animacje postaci, jak również kwestie wypowiadane przez aktorów to pełen profesjonalizm. Nie jeden reżyser filmowy mógłby się czegoś od deweloperów nauczyć.
Jak na Maxa przystało, facet przez cały czas nawija do siebie budując dość gęsty i wyjątkowy klimat. Rozmyśla nad wydarzeniami, które mają miejsce dookoła jego osoby, jak również nad swoją mizerną egzystencją. A przeszedł dużo, wystarczy bowiem wspomnieć o tym, że stracił całą swoją rodzinę. Teraz, na domiar złego, wpadł w alkoholizm, jest uzależniony od tabletek przeciwbólowych, a każdy, kogo spotka wcześniej czy później ląduje w plastikowym worku. Nie jest dobrze, dlatego cyniczne monologi pasują jak ulał i budują atmosferę beznadziei. Niestety nie wszystko mi tutaj pasowało jak należy. Konkretnie, mam na myśli dogadywanie ze strony protagonisty, mające na celu skierowanie gracza na odpowiedni trop. Gdy np. przez dłuższą chwilę szperamy po pomieszczeniach w poszukiwaniu znajdziek (fragmenty złotych pistoletów, karabinów itd.), Max zaczyna nawijać sam do siebie, że powinien już iść, że wróg nie próżnuje i temu podobne. Kiedy tłuczemy się z jakimś bossem i nie mamy od razu pomysłu jak go podejść, Payne wcześniej czy później zacznie rzucać wskazówkami. Myślę, że obeszło by się bez nich, albowiem psują immersję. Przechodzę level, wczuwam się w rolę, szukam garści tabletek by uspokoić swój nałóg, a tu nagle sam do siebie gadam, że powinienem już iść. Rozumiem jakieś przemyślenia związane z przemocą na świecie, handlarzami bronią, gangsterami albo innymi takimi cudami. Ale wskazówki dla samego siebie to chyba wstęp do schizofrenii. Zdecydowanie lepiej byłoby bez nich.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler