Wszyscy doskonale (tudzież dobrze…) znają czternastoletnie perypetie developingu Duke Nukem Forever i nawet nie będę próbował ich streszczać, bo i po co. Warto tylko przypomnieć, że główny twórca Duke'a – studio 3D Realms – ostatecznie nie dało rady dokończyć swojego sztandarowego dzieła, w efekcie pałeczkę przejęło doświadczone Gearbox Software. Za główne powody tak długich prac nad Duke Nukem Forever, 3D Realms oficjalnie podawało rzecz jasna chęć zrobienia gry idealnej, co zrodziło szereg problemów finansowych, jak i „lekką” dezorganizację pracy zespołu. Teraz jednak, już po premierze (niemożliwe?) tego z dawna wyczekiwanego produktu, mogę śmiało podać inną przyczynę tak mozolnej pracy nad kontynuacją Duke Nukem 3D. Odpowiedź jest najprostsza z możliwych: 3D Realms najzwyczajniej w świecie nie potrafiło sprostać potencjalnym oczekiwaniom graczy i przez 14 długich lat nie było w stanie wymyślić niczego, co dorównałoby jakością części poprzedniej, a także czegoś co mogłoby stanowić realną konkurencję jakościową względem innych dużych produkcji. Twórcom zdecydowanie zabrakło konkretnej wizji, co widać już na pierwszy rzut oka. O ile bowiem Duke Nukem Forever w ostatecznym rozrachunku nie zasługuje na miano gry słabej, tak z całą pewnością jest szpilą strasznie nierówną i stanowiącą „miszmasz” różnych, niekoniecznie pasujących do siebie, nie zawsze konsekwentnych, rozwiązań.
Pierwszy kontakt z grą jest niestety bolesny, a wręcz łamiący serce i wyciskający łzy. Przede wszystkim, „zaboli” nas dość przestarzała grafika, zupełnie nie przystająca wysokobudżetowej produkcji roku 2011. Tekstury nie imponują, animacja również, wszelkie efekty wybuchów są sztampowe, a dodatkowo – otoczenie zdaje się nie być zbyt podatne na nasze działania, a my, poza jakimiś murkami, nie jesteśmy w stanie pawie niczego zniszczyć. Nie najlepsze odczucia towarzyszyły mi także podczas zabawy na otwartych przestrzeniach. Obserwowane w oddali obiekty (stanowiące jedynie tło dla planszy) wyglądały w gruncie rzeczy drażniąco i wcale nie dawały poczucia „wielkości” terenu. Trochę lepsze wrażenie robi oprawa dźwiękowa, chociaż i tu nie wszystko mi się podobało. Nieco męcząca okazała się muzyka stylizowana na „kompozycje growe” z lat 90’. Na szczęście, dobrze sprawowały się już wszelkie odgłosy towarzyszące zabawie (różne wybuchy, strzały, etc.), a – co najważniejsze – po raz kolejny fenomenalnie sprawdził się pan Jon st. John użyczający głosu Duke’owi. Jego praca dubbingowa w połączeniu z wulgarnym i soczystym językiem bohatera daje naprawdę świetny efekt, który w końcu był znakiem rozpoznawczym Duke Nukem 3D. Mimo to, przyjemność z właściwej zabawy dalej stała pod dużym znakiem zapytania…
…I wynikało to wcale nie tylko ze średniej oprawy audio-wizualnej, a przede wszystkim ze schematycznej i nudnej rozgrywki. Przez pierwsze dwie - trzy godziny będziemy zmuszeni poruszać się po wąskich, niezbyt ciekawych lokacjach, na których walczymy w wyjątkowo monotonny sposób z - rzecz jasna - najeźdźcami z kosmosu. Wszystko jest jakieś wybrakowane i mozolne, akcja wydaje się bardziej chaotyczna niż dynamiczna, a pomysłowość twórców ograniczała się do napastowania nas kolejnymi rzeszami „alienów”, co chwilami bardziej zaczynało przypominać serię Painkiller, niż ambitnego FPSa (nie ubliżając Painkillerowi…). Na niewiele zdały się też „urozmaicenia” na tychże poziomach. Przez pewien czas będziemy np. poruszali się po rezydencji Duke’a jeszcze przed atakiem kosmitów, gdzie poznamy jego dotychczasowe życie, poudzielamy jakiś wywiadów, rozdamy autografy dzieciakom… taki oto wstęp do właściwej rozgrywki, niestety słaby i wkurzający. A i rozpoczęcie właściwej przygody wiele tu nie zmieni. Trochę bowiem postrzelamy w różnych zakątkach wspominanej rezydencji Duke’a, odwiedzimy kiepsko wyglądające, bardzo sztucznie zawężone ulice miasta, czy zejdziemy do mrocznego, ale i słabo przygotowanego roju obcych. Rozgrywka szybko robi się nudna jak flaki z olejem, a my niekoniecznie będziemy mieli chęć zmuszać się do jej kontynuowania. I nijak nie pomagają takie „bajery” jak np. pewne punkty, w których nasz bohater się… skurczy (dosłownie, nabierze rozmiarów małej zabawki), a następnie siądzie za sterami samochodziku-zabawki. O ile więc motyw „kurczenia się” zupełnie mnie rozbawił i nawet mi się podobał, tak jazda samochodzikiem już totalnie mnie zmęczyła i zażenowała. Dotknie nas w niej przede wszystkim absolutnie beznadziejny model jazdy, a mizerny efekt spotęguje kiepska plansza przygotowana właśnie „pod jazdę” tymże wehikułem. W tym wszystkim zatracił się także klimat starego Duke'a. Owszem, jest wulgarny humor, są „panienki”, a bohater w dość szerokim zakresie może korzystać z różnych napotkanych przedmiotów i urządzeń (użyje toalety, pogra w pinballa, powyciska sztangą, zagra w jednorękiego bandytę, itp…), ale i to nie potrafiło jakoś szczególnie skupić mojej uwagi. Jak zatem można się domyślić, pierwsze wrażenie gra pozostawiła autentycznie złe i obawiałem się, że taki stan rzeczy utrzyma się do końca…
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler