
Dragon Ball: Sparking! Zero to tytuł, na który fani uniwersum Dragon Ball czekali od lat. Od premiery Dragon Ball: Budokai Tenkaichi 3, którego Sparking! Zero jest swoistą kontynuacją, minęło bowiem 17 lat! Z tego względu wygłodniali gracze nawet remake prawdopodobnie przyjęliby z ogromnym entuzjazmem, a co dopiero mówić o pełnoprawnym sequelu, swoistym duchowym spadkobiercy. Czy jednak warto było czekać? O tym w niniejszej recenzji.
Dragon Ball: Sparking! Zero, jak wspomniałem, mocno związane jest z serią Budokai Tenkaichi. Podobnie, jak w jej przypadku, mamy tu do czynienia z trzecioosobową grą akcji, precyzyjniej bijatyką arenową, w której walczymy na naprawdę sporych obszarach terenu. Poruszamy się po nich z dużą swobodą, atakując, robiąc uniki, wyprowadzając ciosy specjalne, a także korzystając z ataków typu ultimate – potężnych, widowiskowych i zadających ogromne obrażenia.
Na śmiałków chętnych do tego, by podjąć wyzwanie czeka wiele starć oraz fabuła, którą większość fanów Dragon Ball prawdopodobnie zna już na wylot, ale mimo wszystko potrafi ona nadal sprawiać przyjemność. Śledzimy w niej losy jednego z ośmiu wojowników, występujących w Dragon Ball Z oraz Dragon Ball Super. Wątek Goku obejmuje całe uniwersum, ale pozostali tylko wybrane jego fragmenty. Osoby zaznajomione z cyklem nie powinny być w żadnym razie tym jednak zaskoczone.
Walki pomiędzy poszczególnymi fragmentami wydarzeń są dynamiczne i efektowne, ale najczęściej nieszczególnie wymagające. Zdarzają się co prawda pojedynki nie do końca poprawnie zbalansowane i sporo trudniejsze od pozostałych – jak np. starcie z małpim Vegetą – ale większość przygotowano jednak porządnie i z dbałością. Na pewno każdy jest niesamowicie widowiskowy, godne zmarłego w tym roku Akiry Toriyamy.
Nowe dzieło Bandai Namco skierowane jest przede wszystkim do osób, które znają i lubią uniwersum Dragon Ball. To właśnie z myślą o nich przygotowano blisko dwie setki wojowników – dokładnie 181 – przy czym nie jest tak, że każdy bohater jest tu unikatowy. W roosterze są m.in. Goku, Vegeta, Frieza oraz Jiren, a każdy występuje w wielu wariantach. Niektórzy, jak Goku i Vegeta nawet w kilkunastu. Są warianty dziecięce, są dorosłe, są złe… Jeśli jakaś postać, np. Goku, występował w serialach i filmach w wielu odmianach, jest szansa, że znajdziecie ją w Dragon Ball: Sparking! Zero.
Imponująca ilość wojowników nie oznacza jednak automatycznie ogromnego zróżnicowania gameplayu, co w sumie jest według mnie największym problemem gry. Dragon Ball: Sparking! Zero to tytuł mocno schematyczny. Fani poczują się jak w domu, ale nawet oni mogą mieć problemy z wielogodzinnym maniaczeniem. Chodzi o to, że walka nie jest tak dynamiczna i angażująca, jak mógłbym sobie życzyć. Jej przebieg cały czas jest mniej więcej taki sam, na co wpływ ma m.in. sterowanie.
Walcząc korzystamy w sumie z trzech rodzajów ciosów oraz dwóch przycisków. Jeden służy do wyprowadzania normalnych uderzeń, a drugim inicjujemy ciosy specjalne. Różnią się one oczywiście pomiędzy bohaterami, często także pomiędzy wariantami tych samych postaci, ale nie ma tu zmian w samych kombinacjach. Zawsze mashujemy te same przyciski, licząc na te same, lub podobne rezultaty. Początkowo to, co widzimy na ekranie obserwujemy z wielką przyjemnością, ale z czasem wkrada się po prostu monotonia. Nie pomaga nawet to, że możliwości walki są w sumie szerokie. Do przeróżnych ciosów dochodzi bowiem błyskawiczne poruszanie się po arenie, teleportacja, ładowanie ki, a także transformacje. Wszystko to początkowo potrafi przytłoczyć, ale w miarę upływu czasu (nieprzesadnie długiego) zaczynamy zauważać, że wszystko już w zasadzie wiemy i nic nowego nas nie czeka.
Teoretycznie pewną dozę zróżnicowania powinny dostarczać rozgałęzienia w ramach głównej opowieści. Chodzi o to, że czasem możemy w nieco inny sposób poprowadzić opowieść, czy to w ramach pojedynku czy jakiejś scenki pomiędzy starciami. Zmieniamy wtedy opowieść na tę alternatywną w stosunku do kanonicznej, o czym gra nas powiadamia. Wiąże się to z nowymi przerywnikami, rozmowami oraz pojedynkami. Powstające rozgałęzienia nie są jednak dalekosiężne, a opowieść dość szybko powraca na kanoniczne tory. Niby fajnie że wreszcie zmieniono coś w opowiadanej od 30 lat historii, ale nie zaszkodziłyby zmiany jeszcze dalej idące.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler