Od premiery Resident Evil: Village minęło już dość sporo czasu. Dlaczego zatem nie było na naszych łamach recenzji? W sumie powodów jest kilka. Przede wszystkim, kod do testów przyszedł ze straszny opóźnieniem, a w efekcie byliśmy już zajęci kolejnymi grami. Najnowsze dzieło Capcom musiało poczekać na swoją kolej i wreszcie się na nią doczekało. Ja też, muszę przyznać, z radością zasiadłem do kolejnego rozdziału przygód Ethana Wintersa, bawiąc się wyśmienicie do końca. Chcecie wiedzieć dlaczego? Czytajcie dalej niniejszą recenzję.
Akcja Resident Evil: Village stanowi kontynuację – bezpośrednią – Resident Evil VII. Głównym bohaterem jest Ethan Winters, czyli mężczyzna, który w „siódemce”, musiał zmierzyć się z nieco rąbniętą rodzinką Bakerów. Tym razem wszystko zaczyna się dość spokojnie. Ethan, wraz z Mią, przygotowują kolację, a mężczyzna postanawia zanieść swoją córkę, Rose, do łóżeczka w sypialni na piętrze. Gdy schodzi na dół sytuacja się komplikuje. Do jego domu wpada odział żołnierzy z Chrisem Redfieldem na czele. Mia zostaje zabita, Rose porwana, a Ethan znokautowany. Budzi się po chwili na drodze, nieopodal rozbitego samochodu. Wstaje, otrzepuje ciuchy ze śniegu i rusza przed siebie. Nie mija wiele czasu, a natrafia na tytułową wioskę.
Wioskę z piekła rodem, co warto podkreślić. Zwiedzając ją widzimy, że zaszło w niej coś złego, a potem szybko przekonujemy się, że faktycznie tak było. Po okolicy plątają się bowiem różnej maści i postury wilkołaki, a prócz tego są też inne stwory, chcące nas możliwie szybko i boleśnie wyeliminować. Eksplorujemy, szukamy surowców, gromadzimy wyposażenie, a wszystko w jednym celu – by odzyskać porwaną córkę. Nie zdajemy sobie wtedy sprawy z tego, w jak zakręconą – ale jednocześnie spójną i ciekawą – intrygę się wdajemy.
Wydarzenia, jakie obserwujemy w Resident Evil: Village, prawie cały czas oscylują wokół wspomnianej wioski. Nie jest to jednak jedyne miejsce, które odwiedzamy w trakcie zabawy i rzekłbym, że chwała za to deweloperom. Wioska, choć ciekawie zaprojektowana, to tylko swoisty hub, miejsce wypadowe dla znacznie ciekawszych przygód, które rozgrywają się w okolicznych obszarach. Dwa, zdecydowanie najciekawsze, to Zamek Dimitrescu oraz Dom Beneviento.
Do Zamku Dimitrescu trafiamy względnie szybko – to w zasadzie pierwsza duża miejscówka, którą musimy przemierzyć. Mimo że od początku czuć, iż Resident Evil: Village spory nacisk kładzie na akcję, a nieco mniejszy na elementy typowego survival horroru, to w zamku mamy do czynienia z esencją, tym co najlepsze w całej serii. Nie brakuje ukrytych pomieszczeń, łamigłówek, cennych przedmiotów oraz przeciwników, których usunięcie wcale nie jest tak oczywiste, jak mogłoby się wydawać. Całe zamczysko zostało zaprojektowane wyśmienicie, choć, jak dla mnie, zabrakło przysłowiowej kropki nad „i”. Walka z Dimitrescu to całkiem standardowa jatka, a w drodze do finału tylko kilka momentów naprawdę zapadło mi w pamięć. Liczyłem po prostu na nieco bardziej zakręcone łamigłówki.
W tym konkretnie departamencie lepiej opracowano Dom Beneviento. To niewielkich rozmiarów obszar, w którym przebywa niejaka Donna Beneviento – kolejny przeciwnik Ethana Wintersa. Domostwo pełne jest tajemnic i zagadek, a ta główna – związana z manekinem – została przygotowana z pomysłem. Resident Evil: Village w tej konkretnie miejscówce delikatnie spowalnia, odstawia na bok sianie spustoszenia i zmusza nas do kombinowania. Nie mamy tu też żadnej broni, więc gdy pojawia się wróg, trzeba się po prostu ukryć. Wspaniale zaprojektowana miejscówka i ponownie kwintesencja serii Resident Evil. Dalej już niestety było odrobinę słabiej.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler