
W Maneater pierwszy raz grałem przed kilkoma miesiącami, kiedy polski dystrybutor projektu, Koch Media Poland, zorganizował specjalną sesję, podczas której dało się sprawdzić najnowsze dzieło studia Tripwire Interactive. Nie wszystko wyglądało wówczas równie dobrze i równie obiecująco, ale wiele wskazywało na to, że dostaniemy całkiem unikatową grę RPG, której głównym bohaterem jest rekin. Po premierze i po przebrnięciu przez sklepowe wydanie projektu jestem gotowy by wydać werdykt. Jeśli chcecie go poznać, czytajcie dalej.
Maneater to gra banalna, jeśli chodzi o założenia fabularne. Wcielamy się w niej w rekina, a konkretniej rekinicę, która traci w traumatycznych okolicznościach swoją rodzicielkę. W tragicznym w skutkach wydarzeniu zostajemy przy okazji ranni, a po dojściu do siebie poprzysięgamy zemstę na okrutnym oprawcy. No i w zasadzie tyle. Scenariusz rozpisano na jakieś 13-16 godzin Waszego wolnego czasu, ale nie spodziewajcie się żadnych zaskakujących zwrotów akcji, ani innych podobnych historii. Opowieść w Maneater to w zasadzie pretekst do tego, by eksplorować, pożerać, poprawiać umiejętności i cały proces powtarzać.
Rozpoczynając zabawę jesteśmy małym rekinem, który nie jest jakoś wyjątkowo groźnym drapieżnikiem. Pewnie, że bez większych problemów pożeramy jakieś pomniejsze rybki, ale już np. jakiś większy okoń może stanowić zagrożenie i trzeba zachować w jego obliczu pewną dozę ostrożności. Mapa, na którą trafiamy na początku nie jest zbyt rozległa, ale mimo to oferuje sporo ciekawych miejsc do eksploracji. Ogólnie zwiedzanie poszczególnych obszarów jest całkiem interesujące, albowiem w wielu z nich kryją się przydatne przedmioty, a czasem też sprytnie poukrywane easter eggi. Oczywiście w miarę upływu czasu trafiamy do nowych miejsc, nie jesteśmy ograniczeni początkową mapą.
Zabawa w Robinsona Crusoe przysparza niemało frajdy, ale wiadomo, że samo pływanie – nawet po różnej maści wrakach i grotach – wcześniej czy później zrobi się mocno schematyczne. Zdając sobie z tego sprawę, deweloperzy zadbali o to, byśmy bezustannie dostawali nowe wyzwania i starali się rozwijać głównego bohatera gry.
Pod pojęciem wyzwań mam na myśli oczywiście różne misje. Choć można wśród nich dostrzec podział na fabularne oraz poboczne, to dość daleko idące wyszczególnienie. Zadania w Maneater najczęściej bowiem ograniczają się do tego samego. Albo musimy dotrzeć do jakiegoś obszaru i coś zdobyć, albo – co występuje częściej – wyeliminować wskazaną liczbę określonego rodzaju przeciwników. Każdy zlikwidowany oponent to doświadczenie, a te przekłada się na rozwój rekina. Stajemy się dzięki niemu coraz groźniejszym i potężniejszym drapieżnikiem. W pewnym momencie dochodzi nawet do sytuacji takiej, że nasze rybsko przestaje przypominać "siebie", a zaczyna wyglądać jak jakaś cyberpunkowa, tudzież innopunkowa jego wariacja.
Zmiana wyglądu to nie wszystko. Mamy też możliwość dobierania umiejętności bohatera, a także jego wyposażenia. Wpływa ono na prezencję, a także nasze możliwości bojowe. Trzeba bowiem przyznać, że w Maneater pożeranie ryb, a później także ludzi, to podstawowe zajęcie naszej rybeńki. W zależności od tego, na jakie umiejętności się zdecydujemy, będziemy sobie lepiej radzić z jakimś konkretnym rodzajem ofiar. Głównych "klas" do wyboru jest w sumie trzy i mimo że widać pomiędzy nimi różnice, nie są one aż tak zauważalne, jak np. w bardziej klasycznych grach RPG. Nie ma mowy o decydowaniu o tym czy gramy może bardziej jako tank, czy łotrzyk… a szkoda, bo myślę, że jakby ten element rozwinięto bardziej, całość sprawiałaby wiele więcej frajdy. Co stało na przeszkodzie, by na grzbiecie naszego rekina zamontować wyrzutnię rakiet albo działo laserowe. Przecież o realizm tu nie chodzi, prawda?
W kwestii toczenia pojedynków, trzeba przyznać, że system walki wymaga pewnej finezji i oddania, przynajmniej początkowo. Niełatwo na wstępie opanować fakt, że wróg może nacierać z każdego kierunku, a my musimy skutecznie się bronić, ewentualnie w odpowiednim momencie decydować się na uniki. Sama potyczka jest dość schematyczna. Podpływamy, gryziemy, odpływamy. Ewentualnie korzystamy np. z uderzenia ogonem, aby oszołomić przeciwnika, a potem chwytamy go za karczycho i zaczynamy wyszarpywać kawałki cielska, miotając się niczym - nomen omen - ryba w wodzie.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler