Pierwsze Destiny, głównie ze względu na kreację świata oraz jego unikatowość, wspominam bardzo dobrze. Mimo że nie było pozbawione błędów, bawiłem się przy nim bardzo dobrze, regularnie wracając, kiedy w sieci pojawiały się kolejne rozszerzenia. Destiny 2 miało zapewnić nam wszystkiego więcej. Deweloperzy zapewniali nas, że wyciągnęli wnioski z błędów, jakie poczyniono przy okazji „jedynki”. Ale czy na pewno? Faktycznie jest lepiej pod każdym względem? Jeśli chcecie konkretów, czytajcie dalej.
Już po odpaleniu gry czuć, że mamy do czynienia z kontynuacją, a nie całkiem nowym projektem. Interfejs użytkownika, choć poprawiony, w znaczniej mierze pozostał nietknięty. Nadal mamy imitację kursora myszki na ekranie, a całość jest przejrzysta i łatwa do opanowania. W tym przypadku twórcy nie musieli w sumie nic zmieniać. Tak też zrobiono. Jest po staremu i każdy fan pierwowzoru odnajdzie się w tym błyskawicznie.
Pierwsze konkretniejsze poprawki dostrzec można po rozegraniu kilku pierwszych misji fabularnych. Historia opowiedziana w pierwowzorze była dość miałka, a więc tym razem postanowiono nam dostarczyć coś ciekawszego. Kampanię rozłożono na kilkanaście zróżnicowanych i przeważnie nieźle poprowadzonych misji, ale scenariusz, choć bardziej rozbudowany i mocniej angażujący, nadal jest dość prosty i infantylny.
Nie do końca przemawia do mnie fakt, że o świecie Destiny nadal nie wiemy praktycznie nic. Jest, bo jest i tyle. Przydałyby się jakieś dokumenty albo dzienniki głosowe tudzież wideo, za pomocą których autorzy projektu przybliżyliby nam jego zasadnicze elementy. Słów kilka na temat Wędrowca, co nieco o głównym bohaterze (który jest niemy, co mnie osobiście nie przekonuje totalnie), może garść informacji o najważniejszych postaciach niezależnych. Przydałoby się jakieś tło – na gwałt! Bez tego wirtualny świat zdaje się mało realny. Taki jakby nienamacalny.
Jeśli o realizmie mowa, brakuje go również w kwestiach dialogowych, tudzież monologowych. Ja rozumiem, że główny bohater – gracz, jako Strażnik – to ostatnia nadzieja ludzkości, ale bez przesady. Ciągle go ktoś wychwala przez systemy komunikacyjne, twierdząc, że jest najwspanialszy, najpiękniejszy i najbardziej utalentowany. Bez niego nic nie udałoby się zrobić i takie tam. Nieistotne, że walka z okupantem – Czerwonym Legionem Ghaula – to zbiorowy wysiłek. Najważniejszy jest piękny, wspaniały i utalentowany Strażnik. Momentami lekko niedobrze mi się robiło od ilości cukru, jakim posypano wypowiedzi NPC-ów.
Mimo że kampanię poprowadzono nieźle i bawiłem się przy niej bardzo dobrze, lekki zawód poczułem w finale opowieści. Już pomijam, że całość jest banalnie prosta, a ostatnie starcie nieszczególnie wymagające, ale odnoszę wrażenie, że rola protagonisty została pod koniec gry zmarginalizowana. Chodzi o to, że wszystko co się wydarzyło, mogłoby się wydarzyć także bez niego. Niby satysfakcję ze zwycięstwa poczułem, ale nie były to wrażenia na poziomie np. pokonania ostatniego bossa w jakiejkolwiek odsłonie cyklu Dark Souls.
Wątek fabularny, a co za tym idzie kampania dla jednego gracza, w Destiny 2 odgrywa istotną rolę. Całkiem sami jesteśmy jednak tylko w niektórych, ściśle określonych obszarach, w pozostałych biegamy w towarzystwie innych graczy. Prowadzimy z nimi interakcję, a także wspólnie walczymy z napotkanymi przeciwnikami. W tej kwestii w stosunku do pierwowzoru nie zmieniło się praktycznie nic. Nadal mamy więc różne „losowe” wydarzenia publiczne, a w ich trakcie walczymy z mniejszą lub większą grupą pokrak zyskując na koniec garść przydatnych gratów. Akcje tego typu to jednak tylko przedsmak prawdziwej młócki, tej która następuje w momencie, gdy rozwiniemy odpowiednio dobrze swojego strażnika, osiągając poziom 20., a przy okazji moc w okolicy 200 punktów.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler