Wyścigówki serwujące rozgrywkę, w której głównym założeniem jest demolowanie wszystkiego, co tylko wpadnie pod maskę to dosyć ciekawa nisza gatunku. Zabawa oparta na mocno przerysowanej rywalizacji jedno czy dwuśladowców bywa świetną alternatywą dla cywilizowanych zawodów motoryzacyjnych. Groteskowe pojazdy z nietypowymi ulepszeniami, jak choćby kolce, ostrza i podobnego typu dziwactwa; oraz gęsto rozsiane po torze power up'y to najczęściej, acz nie zawsze, przepis na solidną demolkę. Na przestrzeni lat wykształciło się sporo serii rozwijających te pomysły, lecz mało która liczy sobie tyle lat, co Carmageddon. Od pojawienia się pierwszej odsłony w 1997 roku minęło sporo czasu, a dziś prezentujemy Wam kolejną, o podtytule: Max Damage.
Carmageddon: Max Damage - brzmi groźnie i wymownie, prawda? Jeśli zastanowimy się, czy tytuł gry odzwierciedla jej faktyczny charakter, to cóż – coś nam się tutaj lekko nie zgadza. Zasiadając do produkcji studia Stainless Games oczekiwałem zawrotnej prędkości, odczuwalnej przy każdym użyciu dopalacza; wstrząsających ekranem starć pojazdów i efektów specjalnych na miarę hollywoodzkiego blockbustera. Co prawda gra dostarczyła mi pewnej dawki wrażeń, lecz nie na tyle mocnych, abym miał co wychwalać. Zastanówmy się więc, co jest odpowiedzialne za taki stan rzeczy.
Pierwszy czynnik, niezbyt pozytywnie wpływający na odbiór tytułu, zauważalny podczas pierwszych minut obcowania z nim, to model jazdy. Jest on bardzo toporny, co sprawia, że prowadzenie naszej bryki bywa irytujące. Początkowo myślałem, że to kwestia samochodu, lecz po przetestowaniu kilku różnych maszyn, wrażenie pozostało takie samo. O ile prowadzenie na prostych odcinkach ujdzie w tłumie, o tyle wchodzenie w zakręty to najgorsza część całego systemu. Pojazdy skręcają bardzo ciężko, a mały błąd z naszej strony grozi natychmiastowym wypadnięciem z trasy. Można to uznać niby za element balansu rozgrywki, gdyż gra w domyśle ma być mocno zręcznościowa, lecz i tak nie ma szału. Poprzez "przymulone" sterowanie wyścigi tracą swoje tempo i nie czujemy zawrotnej prędkości. Mało tego, nawet pędząc na prostej ile fabryka dała, nie poczujemy wiatru we włosach. Oczywiście, system jest do opanowania po odrobinie czasu oraz samozaparcia, lecz mimo tego, wrażenia płynące z zabawy nie należą do zbytnio porywających.
W Max Damage mamy do wyboru trzy tryby rozgrywki, a mianowicie: karierę, jazdę dowolną oraz zabawę wieloosobową. Rozgrywka w karierze nie jest zbyt skomplikowana, jeśli chodzi o samą strukturę zawodów. Do rozegrania mamy szesnaście swoistych rozdziałów, a w ich obrębie od jednej, do maksymalnie pięciu konkurencji. Wariantów jest kilka i każdy wymaga od nas dużych pokładów cierpliwości bowiem płatający figle model jazdy w połączeniu z niekiedy wymyślną budową poziomów potrafi nie raz i nie dwa lekko zniechęcić do ścigania. Każdy rozdział oferuje też inne lokacje co jest plusem, gdyż po znudzeniu się miejskimi widokami, ściganie się po pustyni, terenach zalesionych, tropikalnych wyspach oraz miejscach białych od śniegu to miła odmiana.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler