Nie pamiętam kiedy ostatni raz miałem tak duże problemy z napisaniem recenzji jakiejkolwiek gry, jak w przypadku Fallout 4. Zupełnie nie mogłem przysiąść do klejenia zdań, brakowało inspiracji, całkowicie nie miałem pojęcia jak ocenić najnowszy projekt studia Bethesda. Z jednej strony, mamy do czynienia z całkiem klimatycznym tworem, wystarczającym na bardzo długo. Z drugiej, z mocno sztampowym wątkiem fabularnym, męczącymi misjami pobocznymi oraz przestarzałą technologią. Co przeważa? Co jest istotniejsze? Tego, mam nadzieję, dowiecie się czytając niniejszą recenzję. Choć od razu ostrzegam, że tekst mocno nietypowy.
Fallout 4 to kolejna odsłona postapokaliptycznej serii RPG-ów, w której wcielamy się w postać człowieka, któremu udaje się przetrwać dzień sądu. Dzień, w którym horyzont naszego globu, gdziekolwiek by nie spojrzeć, spowity jest nuklearnymi grzybami. Ocalenie związane jest z tajemniczymi kryptami - specjalnymi bunkrami głęboko pod ziemią, do których nie dociera promieniowanie, odpowiednio dobrze wyposażonych i pozwalających przeżyć do momentu, gdy ziemia stanie się znowu bezpieczna do zamieszkania. Główny protagonista Fallout 4 jest jednym ze szczęśliwców – osób, które na moment przed eksplozjami zjeżdżają specjalną windą do Krypty 111.
W owej krypcie przebywamy mniej więcej 200 lat, a w międzyczasie ma miejsce kilka traumatycznych wydarzeń. Jedno z nich związane jest z żoną protagonisty (albo mężem - zależy kim gramy), a drugie z synem. Lepszą (lub gorszą) połówkę niestety tracimy, a latorośl zostaje porwana. Wreszcie, po upływie kolejnych lat, otwiera się nasza kapsuła kriogeniczna i możemy się z niej wydostać. Wyjeżdżamy na powierzchnię, próbując odnaleźć porwanego syna, Shauna.
Wątek fabularny, jak wspomniałem wcześniej nie jest jakoś szczególnie zakręcony czy rozbudowany, a ponadto jest z nim kilka problemów. Pierwszym, chyba najistotniejszym, jest fakt, że główny bohater oraz postaci niezależne zachowują się jak roboty. Wszyscy są całkowicie wyzuci z emocji. Protagonista wychodzi z bunkra, a wystarcza mu zaledwie kilka minut aby sypał sarkastycznymi komentarzami. Brzmią one dziwnie płynąc z ust człowieka, który rzekomo 200 lat przeżył w komorze kriogenicznej, a „powracając” do świata żywych natychmiast spotyka go szok, zarówno personalny, jak i na bardziej globalną skalę. Przyznam, że totalnie nie mogłem się zżyć z głównym bohaterem. Nie przemawiały do mnie też sytuacje, które napotykał na swojej drodze, co sprawiało, że na pierwszy plan zaczęło się wysuwać przetrwanie, a nie poszukiwania syna.
Jakby tego było mało, wszelkie scenki przerywnikowe są skonstruowane tak drętwo, że im dalej, tym trudniej było mi ich słuchać. Za sprawą uproszczonego systemu dialogów, ograniczającego się do kilku prostych reakcji na wypowiedzi NPC-ów, protagonista nie był też w stanie przekazać swoich emocji. Prawie zawsze do wyboru mamy tak, nie, sarkazm albo jakąś perswazję (na domiar złego decyzja nie ma praktycznie żadnego znaczenia). Scenki towarzyszące rozmowom są też mocno przeciętne technologicznie i pozbawione charakteru. Kamera jest najczęściej statyczna, zawieszona gdzieś w pobliżu głowy rozmówców, postaci się nie poruszają, a i same wypowiedzi często się powtarzają. Nie rozumiem dlaczego Trudy z restauracji Drumlin przy każdej wizycie musi mi mówić o tym, jak bardzo się cieszy ze śmierci Wolfganga. Pierwszy czy drugi raz można jeszcze przeżyć, ale słysząc tę samą kwestię po raz 30. zdecydowanie miałem dość!
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler