Mam wrażenie, że Electronic Arts nie bardzo wie w jaki sposób chce rozwijać markę Need for Speed. Mieliśmy już bowiem wyścigi na torach, bardziej symulacyjny model jazdy w SHIFT, mocno zręcznościowy m.in. w Rivals, pościgi, gonitwę autostradami – nie było jeszcze chyba tylko przejazdów off-roadowych, ale, jak to mówią, wszystko przed nami. Tym razem mamy do czynienia ze swego rodzaju rebootem całej serii. Twórcy postanowili zasiąść do deski kreślarskiej i rozpisać całość od zera, powracając jednocześnie do jednej z najpopularniejszych odsłon sagi, Underground.
Nowy Need for Speed niedługo po oficjalnej zapowiedzi wzbudzał zarówno emocje, jak i kontrowersje. Z jednej strony, była szansa na świetny system tunningowania samochodów, bardzo dobrą oprawę wizualną i efektowne przejazdy. Z drugiej, pojawiły się doniesienia na temat tego, że tytuł będzie wymagał bezustannego połączenia z internetem. Osoby, które takowym nie dysponują niestety nie będą w stanie zagrać. Nie chodzi tu o wybrane opcje, ale o całość. Gra bez sieci się nie włączy – koniec, kropka! Wreszcie mamy za sobą premierę, a w związku z tym w wirtualnym świecie nielegalnych wyścigów spędziłem nieco czasu i jestem w stanie napisać coś więcej na temat tego, co opracowało studio Ghost Games.
Zacznijmy od tego, że tematem przewodnim, ponownie, są nielegalne wyścigi. Gracz wciela się w jakiegoś niesamowicie utalentowanego kierowcę, który jest tym jedynym. Niczym Neo z Matrixa będzie w stanie… no właśnie w sumie nie bardzo wiem o co chodzi w opowiadanej przez deweloperów historii. Mamy sympatyczną grupę nastolatków (rzeczywistych i lekko podstarzałych), spędzających swoje ponadprogramowe godziny na ściganiu się ulicami miasta Ventura Bay. Lokacja to oczywiście w pełni fikcyjna, a akcja przedstawia nam ją głównie w nocy. Od zmierzchu, do świtu tak po prawdzie.
Wracając do wesołej gromadki, składa się na nią kilku mężczyzn oraz kobiet (łącznie 5 kluczowych postaci). Scenarzyści całkiem fajnie przygotowali poszczególne scenki z ich udziałem, ale w ogólnym rozrachunku nie wiadomo o co chodzi. Główny bohater pojawia się w jakiejś lokacji, zawsze ktoś wychodzi, ktoś przychodzi, ktoś kogoś na coś zaprasza, a później krótka wymiana zdań i jesteśmy wolni. Możemy ponownie śmigać ulicami miasta, aż ktoś nie zadzwoni, że wypada proces wymiany zdań powtórzyć. Strasznie to wszystko generyczne, ale jednocześnie przyjemnie się ogląda. Najpewniej ze względu na to, że filmiki są krótkie, a aktorzy grają dość dobrze. Nie przeszkadzają nawet infantylne dialogi – zupełnie uwagi na ich poziom, a to dlatego, że, jak napisałem, historia to zwykła zapchajdziura. Jest, bo jest. Sami znajomi to jednak coś więcej, aniżeli ziomale, przybijający nam regularnie tzw. żółwiki. Każdy reprezentuje jedną z pięciu ścieżek progresji w grze. Mają dla nas inne zadania i stawiają na odmienny rodzaj punktów reputacji. Łącznie we wszystkich ścieżkach jest blisko 80 przejazdów „fabularnych”, wpływających na to, jak jesteśmy postrzegani przez innych.
Zdecydowanie ważniejsze od „historii” jest jednak śmiganie ulicami miasta. Osoby, które kupują Need for Speed od lat na pewno zauważą, że najnowsza jego odsłona to mieszanka elementów, które widzieliśmy w poprzednikach. Jest zatem pewna odmiana autologa, są punkty reputacji, tunning, drifting, rozgrywki wieloosobowe (dość proste), otwarte miasto itd.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler