Seria Soul Calibur narodziła się w 1999 roku, debiutując wyłącznie na konsoli Dreamcast, będącej wówczas flagową maszynką firmy SEGA. Gra podeszła recenzentom do tego stopnia, że ci nie poskąpili wysokich ocen, obdarowując dziecko Namco masą prezentów w postaci ‘’dziewiątek’’ i ‘’dziesiątek’’. Hurraoptymistyczne zapędy oceniających przełożyły się na 97-procentową średnią, ta zaś napędziła sprzedaż, co z kolei umożliwiło deweloperowi kontynuację swego hitu. Programiści nie zmarnowali danej im szansy, ostatnie 13 lat wykorzystując w iście mistrzowski sposób. Udało im się wypuścić kilka odsłon cyklu, w każdej umieszczając garść nowości które odróżniały je od poprzedników, w osłupienie wprawiając całą konkurencję. I choć chciałbym napisać to samo o recenzowanej tutaj ‘’piątce’’, nie zrobię tego – z żalem stwierdzam, że Soul Calibur V to tytuł ‘’tylko’’ dobry, nie umywający się do swych wielkich przodków.
Nie ukrywam, że jestem wielkim fanem cyklu, z zaangażowaniem śledzącym nie tylko kolejne odsłony, ale i fabularne perypetie, jakie serwują nam scenarzyści rodem z Japonii. Wiem, że szukanie fabularnej głębi i emocji w bijatyce jest równie owocne, co wycieczka na dyskurs filozoficzny do rzeźni, jednak musicie wiedzieć, że historia uniwersum Soul Calibur od zawsze była nieco bardziej skomplikowana i wciągająca, niż serwowano nam to w konkurencyjnych naparzankach. Słowo ‘’była’’ jest tu najwłaściwszym zwrotem – trzygodzinna opowieść, ukazująca losy Pyrrhy i Patroklosa, jest obdarta z jakiejkolwiek epickości i sensu, na siłę wciskając nam wątek dwóch mitycznych mieczy, reprezentujących ograny do bólu motyw ścierającego się ze sobą dobra i zła. Sama opowieść składa się z bliźniaczo podobnych walk i przerywników filmowych. Druga z wymienionych składowych zrealizowana została w formie bieda-komiksu, który ani nie wygląda zbyt dobrze, ani nie zachwyca zawartością, przypominając wklejone na siłę grafiki koncepcyjne, opatrzone pisanym na kolanie komentarzem.
Wspomniane wyżej charaktery to nie jedyne nowe postaci, z jakimi zetkniemy się przemierzając zakamarki Soul Calibur V. Namco postawiło na zmianę warty wielu zasłużonych bohaterów odsyłając na emeryturę i zastępując ich nowszymi odpowiednikami. Śmiem wątpić czy zmiana wyjdzie serii na dobre, gdyż młodzi gniewni nie są nawet w połowie tak charyzmatyczni i ciekawi, jak starzy wyjadacze, rażąc nazbyt japońskim klimatem, objawiającym się poprzez piękne buźki i "skrzecząco-uziążliwe" odgłosy wydawane podczas walki. Wśród "nowych" zaszczytne pierwsze skrzypce gra znany i lubiany asasyn Ezio, tnący z nie mniejszą gracją, niż czynił to w renesansowych Włoszech. Młody morderca idealnie wkomponowuje się w średniowieczną stylistykę gry, pasując do konwencji i nie rażąc kontrastem gwiezdno-wojennej hałastry, zaimplementowanej w Soul Calibur IV. Mam nadzieję, że Ubisoft nie będzie miało nic przeciwko, by pan Auditore zagościł w serii na dłużej, gdyż granie nim daje masę frajdy i zapada w pamięć. Aż żal duszę ściska, że jego występ jest stricte gościnny, zmuszając naszego protegowanego do statystowania, nie zaś objawiania swego talentu w jednej z pierwszoplanowych ról. Przy okazji cieszę się, że Namco nie zrezygnowało z rozbudowanego kreatora, będącego ozdobą omawianego projektu. Dzięki niesamowitym możliwościom narzędzia, stworzymy wymarzonego bohatera, gotowego do ruszenia w wirtualny bój i masakrowania stojących mu na drodze przeciwników.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler