Black Myth: Wukong miało naprawdę wyśmienitą kampanię marketingową. Odpowiednio długą, dobrze zaplanowaną i przemyślaną. Game Science, deweloperzy, wiedzieli ponadto co chcą przygotować. Nie motali się w zapowiedziach i prezentacjach. Było jasne w sumie od pierwszego zwiastuna, że będzie to tytuł nastawiony na dynamiczną i wymagającą zręczności walkę, oferujący rozbudowany rozwój postaci oraz elementy charakterystyczne dla gatunku soulslike. Z opublikowanych dotychczas recenzji mogłoby się wydawać, że mamy do czynienia z tytułem idealnym. Największym osiągnięciem w świecie gamingu od lat. Rzeczywiście tak jest? O tym w niniejszej recenzji.
Pod względem fabularnym dzieło studia Game Science jest dość proste, przynajmniej w założeniach. Twórcy wykorzystali za fundament chińską powieść pod tytułem Wędrówka na zachód, a bohaterem tutejszej historii jest małpa określana mianem Przeznaczonego. Szybko okazuje się, że może być ona wcieleniem słynnego Króla Małp, Suna Wukonga, a zatem wyruszamy w pełną niebezpieczeństw podróż, której celem będzie odzyskanie pięciu reliktów skrywających moc legendarnego władcy. W miarę postępów poznajemy oczywiście kolejne niuanse tutejszej opowieści, a scenariusz bardzo fajnie się rozwija. Nie ma w nim finalnie niczego nad wyraz zaskakującego czy porywającego, ale całą historię poznałem z dużą przyjemnością. Jest ona przedstawiana scenkami przerywnikowymi, rozmowami z napotkanymi NPCami oraz opisami przedmiotów, miejsc i wrogów. Nie wszystko podano na tacy.
Brnąc do przodu przemierzamy w sumie kilka rozbudowanych rozdziałów, a każdy toczy się czasem w bardziej, a czasem w mniej zróżnicowanych miejscówkach. Rozdziały podzielono na nieco mniejsze lokacje (choć niektóre są naprawdę spore), które swobodnie możemy przemierzać, poruszając się na piechotę albo korzystając z szybkiej podróży, czyli specjalnych kapliczek. Każdy rozdział stanowi jednak zamknięty biom, więc nie mamy tu pełnej wolności. Świat jest tylko połowicznie otwarty, co przypomina gry z gatunku soulslike. Charakterystyczne dla niego są też przeplatające się ścieżki oraz skróty, które trzeba regularnie odblokowywać, by poruszało nam się sprawniej.
Sekretów, ukrytych zaułków oraz alternatywnych dróg progresji jest dość sporo, niemniej jest pewien problem, który dość mocno utrudnia eksplorację… a w zasadzie dwa. Po pierwsze, zwiedzanie ograniczone jest za sprawą wszędobylskich, niewidzialnych ścian. Nawet widząc jakąś ścieżkę możemy nie być w stanie się na nią dostać, bo pełni ona jedynie rolę ozdoby. Przekonamy się o tym biegnąć w jej kierunku i trafiając na blokadę, co jest nieco irytujące. Drugi problem związany jest natomiast ze sterowaniem. Nie zostało ono zaprojektowane z myślą o platformowaniu, czyli przeciętnie się tu skacze i wspina na przeszkody. Bohater lubi utknąć oraz skoczyć tam gdzie nie powinien – czyli najczęściej w objęcia przeciwników. Brak tu precyzji, która jest konieczna do tego, by np. skakać po dachach. Bez niej eksploracja nie jest tak przyjemna, jak powinna być.
Same projekty poszczególnych miejscówek są jednak bardzo dobrze przygotowane, napisałbym nawet świetnie. Podczas podróży zwiedzamy charakterystyczną chińską architekturę, zaglądamy do jaskiń, przemierzamy bambusowe lasy, brodzimy w płytszych lub głębszych wodach, skaczemy po dachach i skałach oraz biegamy pomostami, a ścieżki często się ze sobą wzajemnie przeplatają. Nie zawsze wszędzie damy radę wejść od razu, bo zdarzają się wrota otwierane tylko z jednej strony, ale ogólnie – nie licząc niewidzialnych ścian – nie jesteśmy ograniczani. Możemy wkroczyć na arenę prawie każdego bossa, nawet gdy nie jesteśmy gotowi do pojedynku z nim. Skończy się to po prostu porażką (albo i nie), a my bogatsi w nowe doświadczenia, będziemy mogli ponownie spróbować swoich sił nieco później.
W trakcie eksploracji map mierzymy się z dość szeroką gamą przeciwników. Mimo że Black Myth: Wukong największy nacisk kładzie na bossów, nie jest tak, że tylko z szefami się ścieramy. Zanim wkroczymy na jakąkolwiek arenę, musimy pokonać oponentów mniej wymagających – można rzec mięso armatnie. Poznajemy w ich przypadku tajniki walki, sprawdzamy nowe wyposażenie oraz gromadzimy punkty doświadczenia, które są potrzebne do tego, by rozwijać naszego bohatera. Mamy tu zatem do czynienia ze swoistym grindem, ale nie obawiajcie się, nie jest on męczący. Pojedynki są efektowne, a ze względu na to, że ciągle pozyskujemy nowe umiejętności oraz usprawniamy wyposażenie, mamy niemałą satysfakcję z progresji oraz coraz skuteczniejszego pozbywania się przeciwników. Wielu wrogów, nawet tych najsłabszych, początkowo sprawia Przeznaczonemu problemy, ale później radzimy sobie z nimi w mgnieniu oka.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler