Swego czasu rozpoczęła się moda na tzw. gry chodzone. Koncepcję podchwyciły także rodzime studia. W efekcie otrzymaliśmy m.in. Zaginięcie Ethana Cartera oraz Kholat. O obu przedsięwzięciach dość głośno było nie tylko w Polsce, ale także poza granicami naszego kraju. Swoich sił w temacie postanowiło spróbować także młode kalifornijskie studio, Campo Santo, złożone z weteranów, pracujących wcześniej przy tytułach takich, jak pierwszy sezon The Walking Dead od Telltale Games, tudzież The Cave. Finalnym efektem ich prac jest recenzowane dziś Firewatch.
Tytuł opowiada historię niejakiego Henry'ego, człowieka pracującego gdzieś w wysuszonym promieniami słońca lesie stanu Wyoming, na wielkiej drewnianej wieży i obserwującego las. Facet wypatruje pożarów i wszelakich objawów, mogących do nich doprowadzić - jak chociażby płonącego gdzieś w oddali ogniska, rozpalone przez niekoniecznie trzeźwą młodzież. Wszystko zaczyna się jednak nieco inaczej, bowiem dowiadujemy się, w formie klikanego i zarazem interaktywnego opisu, przerywanego krótkimi, grywalnymi fragmentami, dlaczego Henry w ogóle zdecydował się podjąć tak niecodziennego zawodu. To niedługa historia o imprezie, miłości, ślubie i późniejszej, nieuleczalnej chorobie. Historia, jakich wiele, stanowiąca zaledwie wstęp do właściwej rozgrywki.
Gdy trafimy na wspomnianą wieżę strażniczą, będącą jednocześnie mieszkaniem protagonisty, po początkowym ogarnięciu bałaganu, odzywa się do nas tajemniczy głos z krótkofalówki. To niejaka Delilah, kobieta, znajdująca się w drugiej wieży, leżącej po przeciwnej stronie kanionu. Nasza nowo poznana znajoma jest przełożoną Henry'ego. Wprowadza go w podstawy nowej pracy, tłumaczy jakie czekają go zadania itp. Już pierwsze dialogi sugerują, że radiowa znajomość z czasem może zmienić się w coś większego, a my chcemy śledzić ten wątek od początku do końca. Tym bardziej, że mamy iluzoryczny wpływ na jego przebieg, wybierając z reguły spośród kilku różnych opcji dialogowych, nieco na wzór gier od Telltale. I choć wszystko jest z góry wyreżyserowane, a fabuła do bólu liniowa, to wrażenie wyboru zawsze przynosi satysfakcję.
Obie postaci napisano i zagrano w sposób mocno przekonujący - bohaterowie często-gęsto sypią do siebie rozmaitymi docinkami, żartując z kolejnych sytuacji, autentycznie potrafiących wywołać uśmiech na twarzy. Swój niemały udział w tym kolektywie mają aktorzy, którzy wcielili się w brodatego, całkiem inteligentnego Henry'ego i tajemniczą, doświadczoną kobietę, od kilku lat piastującą niełatwe stanowisko. Każda wypowiadana przez nich kwestia jest niezwykle naturalna, nacechowana dawką emocji. To jeden z najlepszych voice-actingów, jaki kiedykolwiek przygotowano na potrzeby gier wideo.
I choć Firewatch w założeniach nie jest specjalnie rozbudowaną grą, a barwna, kreskówkowa oprawa sugeruje raczej same pozytywne skojarzenia, to nie zabrakło tu także trudniejszych tematów. Od samotności, przez zagubienie, niepewność, ucieczkę od odpowiedzialności i smutek, po... zaszczucie. O tak, produkcja posiada pewien mocny wątek, który sprawił, że przez dobrych kilka godzin czułem się, jakbym brał udział w przyzwoitej klasy thrillerze. Nie byłem pewien dalszych losów Henry'ego, nie miałem pojęcia, co zdarzy się na przestrzeni kolejnych minut. Błądziłem po lesie, docierając do następnych, ważnych z punktu widzenia fabuły punktów, co rusz oglądając się, czy aby na pewno jestem w tym lesie tylko ja i głos szefowej, wydobywający się z krótkofalówki...
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler