W ostatnim czasie survival horrory przeżywają swój renesans. Wielu mamy reprezentantów tegoż gatunku na rynku, ale trzeba uczciwie przyznać, że nie każdy niestety jest godny do niego należeć. Znaczna liczba deweloperów nie sprostała zadaniu wykreowania odpowiedniego klimatu, a jeśli już, to szybko on gdzieś pryska. Często też fabuła zdaje się być pisana na kolanie. Kiedy więc w sieci pojawiły się informacje o nowym projekcie słynnego Shinji Mikami – człowieka odpowiedzialnego za serię Resident Evil – poczułem się zaintrygowany. Czy miałem ku temu powody? I tak, i nie.
Na plus przemawiał fakt, że Mikami wie, jak przygotować solidny survival oraz solidny horror. Oba te elementy, choć połączone, można potraktować odrębnie, o czym za moment. Na minus zapisałbym natomiast fakt, że przed samą premierą dostaliśmy informację, iż The Evil Within (bo o nim mowa) nie będzie rozsyłane do recenzji. Tego typu praktyki są najczęściej stosowane wobec przeciętnych gier. Nie zdarza się, aby wydawca, przekonany do potencjału swego przedsięwzięcia, ograniczał sobie darmową reklamę. Kiedy wreszcie udało się grę zdobyć – niestety po premierze – ambiwalentnie zasiadłem więc do jej ogrywania.
Deweloper, bez większych ogródek, zaczyna z grubej rury. Główny bohater, Sebastian Castellanos, zostaje wezwany na miejsce zbrodni. Przybywa na nie z dwójką partnerów (Josephem Oda and Julie Kidman), aby przekonać się, że szpital psychiatryczny, w którym doszło do przestępstwa jest całkowicie pusty. Sebastian wchodzi do niewielkiego pomieszczenia z kamerami i zaczyna przeglądać nagrania. Na monitorach zauważa dziwną, zakapturzoną postać, mordującą strażników, a chwilę później owa persona stoi za jego plecami. Bohater się obraca i zostaje znokautowany. Przytomność odzyskuje wisząc do góry nogami, mając przed oczami coś w rodzaju rzeźni; rzeźni, w której nie zawitała nigdy stopa pracownika sanepidu, a której daniem dnia, codziennie, jest człowiek. Jako że nie chcemy skończyć w formie przystawki, uwalniamy się z więzów i rozpoczynamy walkę o życie.
W tym miejscu wypada rozważyć dwa najważniejsze elementy gry: survival oraz horror. W przypadku pierwszego z nich kluczową rolę odgrywa niesamowicie zbudowany klimat, w którym praktycznie cały czas mamy wrażenie, że jesteśmy prześladowani. Deweloperzy nie stosowali tutaj zagrywek pokroju potworów w szafach. Zamiast tego bardzo mocno ograniczyli amunicję, wrzucili dodatkowe sposoby radzenia sobie z przeciwnikami, wymagające odrobiny pomyślunku; i przygotowali oponentów, których nie zawsze da się ubić konwencjonalnymi metodami. Zwykłe pokraki – te przypominające zombie – odpadają najczęściej po kilku strzałach, ale są też takie, które da się wyeliminować tylko na chwilę, albo są całkowicie nietykalne. Sporo jest w trakcie zabawy fragmentów, w których lepiej po prostu się prześlizgnąć po cichu, aniżeli stawać do bezpośredniej konfrontacji. Dla przykładu, taki Keeper (dziwoląg z sejfem na głowie) potrafi się odradzać tyle razy, ile w okolicy znajduje się rozrzuconych sejfów. Najczęściej jest ich więcej, aniżeli mamy amunicji, a to oznacza, że przed oddaniem pierwszego strzału, warto dobrze przemyśleć tę decyzję.
Survival to przetrwanie na wszelakie możliwe sposoby. Można zatem skorzystać z bomb przyklejonych do ściany, strzelać, uciekać, bądź się schować – decyzja należy do nas, ale wiedzcie, że czasem konsekwencje mogą być opłakane. Trafiają się bowiem momenty w grze, które potrafią przyblokować dalsze postępy. Wyobraźcie sobie, że jesteście atakowani przez hordy pokrak, a w plecaku macie jedynie garść nabojów, bo resztę zużyliście wcześniej, nieumiejętnie strzelając w korpus jakiejś twardszej bestii, miast w łeb, albo inne wrażliwe miejsce. Co wtedy zrobić? Nie pozostaje w sumie nic innego, jak wczytać dany rozdział od nowa i spróbować jeszcze raz, przy czym także wtedy nie mamy pewności czy w rozdziale wcześniejszym czegoś nie „spartoliliśmy”. Dzięki takim drobnostkom The Evil Within jest prawdziwą szkołą przeżycia.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler