Marka Divinity ma już na karku dobre 12 lat, a jej perypetie przypominają sinusoidę. Larian Studios zaczęło nadspodziewanie dobrze, wydając ciepło przyjęte Divine Divinity. Następnie przyszła pora na równie niezłe, pomysłowe Beyond Divinity, zaś po pięciu latach przerwy światło dzienne ujrzało mocno już odmienione Divinity II: Ego Draconis. W zeszłym roku seria trochę już rozmyła się na drobne, za sprawą niepotrzebnego Divinity: Dragon Commander. Rok 2014 miał przynieść wielki powrót do korzeni, za sprawą Divinity: Grzech Pierworodny. Ufundowana na Kickstarterze produkcja zapowiadała się jako ciekawa gratka dla wszystkich fanów klasycznych cRPG-ów, a teraz – w okolicach premiery - cieszy się z bardzo ciepłego przyjęcia wśród graczy i recenzentów. I choć przyznam, że moje początkowe odczucia wobec tytułu były przynajmniej mieszane, tak kolejne godziny przy komputerze zaskakująco zmieniły mój pogląd. Zobaczmy więc, o co faktycznie tyle szumu.
Grzech Pierworodny rozgrywa się w tym samym uniwersum, co inne twory Larian; niemniej tutejsza przygoda toczy się na długo przed wydarzeniami prezentowanymi w Divine Divinity. Wcielamy się w dwójkę tzw. Łowców Źródła, wysłanych do niewielkiego miasta Cyseal, celem zbadania tajemniczego morderstwa tamtejszego polityka. Oczywiście proste śledztwo w mgnieniu oka przeistoczy się w o wiele bardziej zawiłą historię, a nasza dwójka herosów – korzystając z okazji – zacznie rozwiązywać inne problemy mieszkańców miasta (a to najazd orków, a to plaga nieumarłych…). Poziom opowiedzianej tu historii jest dość przyzwoity, jednak nie doszukiwałbym się w nim jakiegoś głębszego przesłania. Ot, całkiem przyjemna, klimatyczna opowiastka dla gry fabularnej, nad którą nie ma się co rozwodzić. Atuty Original Sin wypływają z zupełnie innych źródeł.
Przyznam, że początki z grą wcale nie były łatwe, a pierwsze kilka godzin raczej nie napawały mnie szczególnym optymizmem. Już etap tworzenia dwójki postaci był dość męczący, z lekka też umęczyły mnie chaotycznie rozpisane umiejętności i talenty. W końcu przebrnąłem przez szereg możliwości wyboru klas (różne kombinacje czarowników, magów, czy strzelców), trochę też ogarnąłem system rozwoju, ale moje animozje ciągnęły się dalej.
Gdy rozpoczęła się właściwa rozgrywka, połaziłem po wyspie, na którą zostałem wyrzucony, pozbierałem jakieś przedmioty (o których w ogóle nie wiedziałem, czy kiedyś mi się przydadzą), w końcu stoczyłem kilka bitek (jak się okazało, w trybie turowym). Rozgrywka toczyła się trochę leniwie, kolejno odsłaniając swoje karty. W końcu, bez większych emocji, dotarłem do miasta, gdzie twórcy niemal całkowicie przytłoczyli mnie dużą ilością rzeczy do zrobienia. Tu mam badać morderstwo, tu ktoś prosi mnie o zniszczenie jakiejś machiny, tu komendant mówi mi o plagach żywych trupów, zaginionych archeologach, zniszczonych kościołach, duchach w latarni morskiej... Naprawdę, aż nie wiedziałem, od czego zacząć. Poza tym, miasteczko było dość bogate w postaci niezależne, a – jak miało się wkrótce okazać – rozmowy z każdym z nich były dłuuugie… i dłuuugie… Jakoś wreszcie to przemordowałem, pozwiedzałem okolice, zrobiłem skromne zakupy (wzbogacić się można dopiero z czasem). W skrócie: mniej więcej ogarnąłem temat. W międzyczasie nawet przygarnąłem pod swoje skrzydła jakąś niesympatyczną wojowniczkę, więc moje szeregi były nieco zasilone (łącznie można mieć 4 kompanów). Nie patrząc za siebie, wziąłem się za wykonywanie misji, opuściłem bramy miasta (a było ich kilka) i… zaczęło się robić ciężko. Jedna grupka przeciwników mnie zabiła, myślę więc – wyjdę inną bramą. Zabiła mnie więc i kolejna grupka, potem kolejna, potem kolejna… Przetrwać jakąś potyczkę było naprawdę niełatwo, a ja traciłem cierpliwość.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler