zvarownik @ 13.11.2013, 18:52
Kamil "zvarownik" Zwijacz
W ostatnich latach seria Uncharted, stworzona przez zespół Naughty Dog, ponownie zasadziła wśród graczy miłość do niesamowitych przygód, rodem z filmów Indiana Jones. Deadfall Adventures od polskiego studia The Farm 51 podąża w podobnym kierunku, oferując mnóstwo strzelania, ciekawe zagadki i angażującą historię.
W ostatnich latach seria Uncharted, stworzona przez zespół Naughty Dog, ponownie zasadziła wśród graczy miłość do niesamowitych przygód, rodem z filmów Indiana Jones. Deadfall Adventures od polskiego studia The Farm 51 podąża w podobnym kierunku, oferując mnóstwo strzelania, ciekawe zagadki i angażującą historię. Niestety nie wszystko wyszło idealnie.
The Farm 51polski deweloper gier wideo założony w 2005 roku. Firma ma na swoim koncie takie tytuły, jak NecroVisioN, NecroVisioN: Lost Company czy Painkiller Hell & Damnation. Studio współpracowało również przy Wiedźminie i Two Worlds II.
Zacznę nieco nietypowo, bo od oprawy audio-wideo, albowiem jest to zdecydowanie najsłabszy element całej gry, burzący nieco odbiór produkcji. Najgorzej sprawa ma się z udźwiękowieniem. O ile zaproponowane motywy muzyczne są miłe dla ucha i budują klimat, tak psuje go niemrawość głównego bohatera i jego towarzyszki. Raz czy dwa przez około 10-godzinny wątek główny zdarza się Quatermainowi sypnąć fajnym sucharem, lecz przez 90% czasu spędzonego z tym projektem, jest się zmuszonym do słuchania… ciszy. Gość, jak na typowego poszukiwacza przygód i zawadiakę, jest mocno zamulony. Taki Nathan Drake w swoich przygodach cały czas komentował sytuację, wyciągając z rękawa zabawne teksty na poczekaniu. Nie muszę chyba mówić, że rozwiązanie znacznie wpływa na zżycie się z postacią. W tym przypadku czegoś takiego nie uświadczyłem. Ba, musiałem zerknąć w odmęty Internetu, by w ogóle sobie przypomnieć jak typ miał na nazwisko (bądź, co bądź bardzo znane), o jego koleżance już nie wspominając. Szkoda.Grafika z kolei napędzana jest przez wysłużoną już technologię Unreal Engine 3, która potrafi zachwycić do dnia dzisiejszego (BioShock Infinite), ale nie tym razem. Gra wygląda po prostu przeciętnie i nic więcej. Jest kilka ładnych widoków, jak np. przy wejściu do dżungli, ale po bliższym poznaniu okazuje się, że rośliny zostały chyba wycięte z papieru, zeskanowane i wrzucone do gry. Efekty specjalne, typu ogień czy wybuchy nie powodują opadu szczęki, a czasami postać potrafi wniknąć kawałkiem lufy w ścianę. Scenki przerywnikowe są strasznie drętwo zrealizowane, a postacie poruszają się w czasie ich odgrywania, jakby przez przypadek wypięły się w polu rażenia kłamiącego Pinokia. Niemniej tragedii nie ma i da się przejść całą kampanię bez odruchów wymiotnych.
Skoro najgorsze mamy już za sobą, czas przejść do tego, co dobre, a uzbierało się tego trochę. Po pierwsze, pomimo słabej warstwy audio, klimat filmów przygodowych aż wylewa się z ekranu monitora. Historia opowiada o wyprawie Jamesa Lee Quatermaina w poszukiwaniu części tajemniczego artefaktu. Oczywiście facet nie robi tego sam z siebie, lecz na zlecenie pewnej amerykańskiej agencji, dla której pracuje pani Jennifer Goodwin (byłaby całkiem niezła laska, gdyby zatroszczono się o lepszą oprawę graficzną). Razem wyruszają w niebezpieczną podróż, po drodze natrafiając na ekspedycję niemiecką, sowiecką, mumie oraz inne czary mary. Całość rozgrywa się w okolicach 1930 roku i jest oparta na powieściach H. R. Haggarda. Krótko pisząc, jest sztampowo, czasem zaskakująco, znacznie częściej przewidywalnie, ale zawsze emocjonująco, czyli dokładnie tak, jak powinny prezentować się opowieści o poszukiwaczach przygód.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler