guy_fawkes @ 03.10.2013, 12:32
Krzysztof "guy_fawkes" Kokoszczyk
Grając w nowego Shadow Warriora czułem się zwycięzcą jeszcze zanim uświadomił mi to najnowszy hit polskiego Internetu. Gdzie bym nie machnął kataną, tam ścielił się trup, a wygarnięcie z potężnej wyrzutni rakiet usłyszeli sąsiedzi kilka domów dalej.
Grając w nowego Shadow Warriora czułem się zwycięzcą jeszcze zanim uświadomił mi to najnowszy hit polskiego Internetu. Gdzie bym nie machnął kataną, tam ścielił się trup, a wygarnięcie z potężnej wyrzutni rakiet usłyszeli sąsiedzi kilka domów dalej. A to wszystko bez krztyny realizmu i nadętych opowiastek o patriotyzmie przy akompaniamencie warkotu M16 i klejenia się do murków. Można? Można, i to nawet w 2013 roku!
Najnowsza odsłona Shadow Warriora to nie tyle remake, co reboot hitu 3D Realms, który niedawno wspominaliśmy w RetroStrefie. W 1997 roku ochrzczony mianem klona Duke Nukem 3D frapował wszystkim, z czego słynęły przygody Księcia, dokładając orientalny pierwiastek, nadający mu indywidualną tożsamość. Pierwsze wieści o wskrzeszeniu legendy pojawiły się dopiero w maju, lecz autorzy zdołali uwinąć się z pracami do jesieni i oto mamy hołd dla dawnego killera. Teoretycznie przed premierą istniały powody do kręcenia nosem, bo po raz kolejny zamiast tworzyć nowe IP, branża sięga po sprawdzoną, kultową markę, celując w sprzedanie gry starszemu pokoleniu i jednocześnie zainteresowanie nią młodego narybku, nie znającego oryginału. Powody, by tego psioczenia zaniechać, są zasadniczo dwa. Pierwszy: Shadow Warrior to przedstawiciel odradzającego się segmentu gier ze średniego pułapu cenowego, teraz dedykowanych cyfrowej dystrybucji, gdzie znacznie mniejsze nakłady na developing i marketing niejako wbrew logice mogą stanowić nośnik nie tylko przyzwoitej jakości, lecz również powiewu świeżości. Taki chociażby Call of Juarez: Gunslinger imponował ciekawą narracją, natomiast dodatek Blood Dragon do Far Cry 3 żywił się nostalgią względem kina akcji lat 80. Wracając do meritum – drugi z powodów to autorzy, a konkretnie Polacy ze studia Flying Wild Hog. Warszawska ekipa debiutowała znakomitym, mocno trącącym oldskulem Hard Resetem i z pewnością tym zaskarbiła sobie szacunek Devolver Digital, właściciela praw do marki Shadow Warrior.
Wydawca ten jest znany z umiłowania do prostej, nieskrępowanej rozwałki: objął mecenatem m.in. twórców Serious Sama i Hotline Miami. Cóż, kolejny dobry omen do kolekcji. Po mile nastrajających doniesieniach, w których w zdecydowanej większości pojawił się termin „remake”, zasiadłem do samej gry i… oniemiałem. Tutaj Lo Wanga poznajemy, gdy jeszcze pracuje dla Zilla Enterprises, a konkretnie, w drodze po tajemniczy miecz dla swojego szefa. Zaraz, moment: jaki miecz? Co to za zagmatwana gadka o bóstwach w intrze? I, co najgorsze, dlaczego Lo Wang to teraz irytujący playboy, a nie łysy badass, rzucającymi kąśliwymi/błyskotliwymi tekstami na lewo i prawo?! W tamtej chwili miałem wrażenie, że z protagonistą stało się to samo, co w ostatnim Wolfensteinie – zwyczajnie, kolokwialnie rzecz ujmując, faja mu zmiękła. Szczególnie zawiniła barwa głosu dubbingującego go aktora – słychać dalekowschodni akcent, ale jakoś nie potrafiłem go powiązać z jednoosobową armią zniszczenia. Dalej jest już lepiej, głównie ze względu na niezłe teksty, lecz ambiwalentne uczucia pozostały ze mną już do samego końca. Zaskoczył mnie natomiast spory nacisk na warstwę fabularną: jak na coś, co zaprojektowano z myślą o używaniu hasła „oldschool”, Shadow Warrior ma nawet interesującą historyjkę, opowiadaną w licznych cut-scenkach na silniku gry oraz statycznych planszach o ciekawej kresce. Sporo w niej bajania o relacjach istot górujących nad śmiertelnikami (swoje dokłada niespodziewany sprzymierzeniec) i choć obecność polskich napisów ułatwi jej zrozumienie, to i tak wydaje się nieco zbyt przekombinowana.
A czy to wada? Nie, bo i bez tego ma kilka zaskakujących, nieźle wyreżyserowanych twistów w rękawie. Poza tym miło mi donieść, iż humor znany z oryginału stracił tylko trochę na swej jakości – wciąż jest miejsce na sarkazm, gry słowne, żarty w chińskich ciasteczkach oraz easter eggi dotyczące klasycznego dorobku kinematografii oraz elektronicznej rozrywki. Autorzy puszczają także oko do fanów oryginału dosłownymi nawiązaniami, jak m.in. retrostrefy (żywcem wyrwane z 1997 roku fragmenty lokacji z teraźniejszymi znajdźkami) tudzież ponętne, rozpikselowane panienki. Nie mogło oczywiście zabraknąć wiecznie napalonych królików (tym razem odradzam polowanie), a przede wszystkim… akcji. Akcji przez gigantyczne „A”. W tym aspekcie Shadow Warrior bryluje – walka jest miodna, daje nielichą satysfakcję i rzeczywiście pozwala odczuć, że Lo Wang to prawdziwy zakapior. Ludzie z Flying Wild Hog nie popełnili tego samego błędu, co CI Games w Alien Rage – tutaj niemal każdy aspekt mobilizuje do nieustannej rzezi. W recenzji futurystycznej strzelanki ubolewałem, że niby gracza pcha się do przodu siłą, ale jednocześnie zmusza do kampienia, a ciułane punkciki odblokowują perki tylko trochę polepszające ten stan. Reboot SW nie zna tego problemu: im efektywniej masakrujesz przeciwników, tym więcej punktów dostajesz, by nauczyć się nowych umiejętności, a w rezultacie… siać jeszcze większe spustoszenie!
Niesamowite jest to, jak zręcznie twórcy połączyli staroszkolną rozgrywkę opartą na walce ze zidiociałym, lecz agresywnym wrogiem, kieszeniami pełnymi pukawek i amunicji z mechanizmami stricte współczesnymi, jak rozwój potencjału bohatera. Za znalezione pieniądze kupujemy pomocne upgrade’y do pukawek oraz pestki (i to w dowolnej chwili!), natomiast zdobyte punkty karmy i kryształy Ki przekujemy w nowe umiejętności oraz moce. Te pierwsze np. zwiększają poziom zdrowia, uczą efektywnych ataków kataną, wpływają na mobilność czy szczęście i rzeczywiście istotnie rzutują na gameplay. Czynią to tak doskonale, że moją ulubioną bronią przez całą kampanię był właśnie… samurajski miecz. Ach, jak cudownie kroił wrogów wokół po opanowaniu ataku obrotowego, jakby potwierdzając znany cytat: „Jesteśmy otoczeni? To wspaniale, możemy atakować we wszystkich kierunkach!”. Co prawda chmara tałatajstwa gryząca po łydkach szybko uśmierci Lo Wanga, ale właśnie po to istnieje umiejętność kradnąca zdrowie ranionym wrogom oraz zaklęcie leczące. Oto, czego brakowało w Alien Rage! Na dobrą sprawę już same skille czynią protagonistę potężnym, ale oprócz tego mamy jeszcze wspomniane moce. Rozwijamy m.in. tę odpowiadającą za leczenie, generującą falę uderzeniową czy absorbującą obrażenia, lecz odniosłem wrażenie, że brakuje tutaj końcowych szlifów, jakby dodano je w ostatniej chwili. Zdarza się bowiem, że np. kombinując z autohealem sprawimy, że poświęcenie kolejnego punktu na moc nie przyniesie praktycznie żadnych korzyści. Na moment unieruchamiająca wrogów pułapka czy rzeczona fala też wydają się dość słabe w kontekście reszty możliwości Wanga. Na swoją obroną mają ciekawe zobrazowanie ich „nauki” – pokrycie ciała bohatera kolejnymi tatuażami.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler