Seria Saints Row to od dawna jedna z bardziej rozpoznawalnych marek spośród wszystkich sandboxowych, „GTApodobnych” produkcji, a dzięki wydanemu dwa lata temu Saints Row: The Third, firma Volition utwierdziła swoją pozycję na rynku gier komputerowych. Zresztą, nie ma tu dzieła przypadku: trzecia część tej szalonej aplikacji była chyba najlepszą odsłoną serii i bardzo, bardzo przypadła mi do gustu (nie szczędziłem słów pochwały w swojej recenzji – zajrzyjcie tutaj). Nie ma więc czemu się dziwić, że i premiera czwartej odsłony historii o sympatycznych gangsterach musiała budzić pozytywne emocje, nie ukrywam, że i sam byłem ciekawy kolejnej dawki kreatywności Volition. Obawiam się jednak, że pomysłowe studio tym razem trochę się pogubiło ze swoimi koncepcjami, a poprzednie sukcesy nieco przesadnie dodały mu pewności siebie w uzewnętrznianiu coraz bardziej „nieziemskich” wizji. Mam wrażenie, że programiści za mocno skupili się na wymyślaniu absurdów i rozkręcaniu hucznej machiny promocyjnej (z zapowiedzią wartej milion dolarów edycji kolekcjonerskiej na czele), a jakoś zabrakło im weny do dopracowania rozgrywki i przemyślenia wszystkich zaimplementowanych w tytule rozwiązań. Saints Row IV, choć nadal pozostaje tytułem dobrym, poszedł w kierunku budzącym mieszane uczucia (przynajmniej).
Scenarzyści, kontynuując swoją politykę szokowania graczy, tym razem tworzą jeszcze bardziej irracjonalne rozwiązania fabularne, zdecydowanie odbiegając od klimatu znanego z poprzednich odsłon serii. Zapomnijcie więc o walce w gangsterskich światku. Ziemię zaatakują bowiem plugawi, źli, kosmici, a nasz bohater – członek gangu Third Street Saints, obecnie pełniący funkcję prezydenta, będzie miał jeszcze bardziej przechlapane niż dotychczas. Heros zostaje porwany przez alienów (a konkretnie przez ich szefa, Zinyaka) i podłączony do jakiegoś super-kosmiczno-nowoczesnego urządzenia, przenoszącego umysł Świętego do wirtualnej symulacji miasta Steelport. Rzecz jasna, kosmita nie czyni tego w celach rozrywkowych (no, może trochę), a zamierza zniewolić umysł porwanego, by ostatecznie spróbować zawładnąć mózgami wszystkich mieszkańców planety. Oczywiście dzielny przestępca będzie starał się uwolnić spod kosmicznego jarzma. Ucieknie z tejże symulacji, a następnie – aby nieco odwrócić koleje losu – zacznie do niej wkraczać na własne życzenie, by za jej pośrednictwem pokonać wrednych kosmitów. Brrr, czegoś takiego w Saints Row jeszcze nie mieliśmy.
W sumie takie podejście do fabuły mogło początkowo robić dość magnetyczne wrażenie. W końcu lubimy nutkę oryginalności, a w tym Voliton wyspecjalizowało się do mistrzostwa. Ponadto już od pierwszych dwóch kwadransów z grą widać wyraźne nawiązania do klasyki filmowej, a konkretnie – do Matrixa braci (teraz brata i siostry) Wachowskich. Sam fakt „wkraczania” w świat symulowanej rzeczywistości brzmi znajomo, ale oprócz tego zetkniemy się z szeregiem innych nawiązań (pewne zachowania a’la Agent Smith, czy sposób, w jaki niszczymy występujące w grze bestie). W końcu, znamienne będzie „naginanie” pewnych zasad symulacji, co np. zaowocuje odległymi, nadnaturalnymi skokami (o tym, i innych super-mocach, za chwilę). Tutaj warto od razu zaznaczyć, że Matrix to nie jedyne zapożyczenie: niektóre plansze np. do złudzenia przypominają wariacje tych, znanych z dwuczęściowej (jak na razie) serii Tron – brakuje tylko rzucania dyskiem. Takie elementy składają się na, w gruncie rzeczy, ciekawą kompozycję, czy jednak jest to coś, nad czym można rozpływać się z zachwytu? Niestety nie.
Początek gry świetnie wpasowuje się w atmosferę poprzednich części Saints Row. Mamy kompletnie szaloną, ultra dynamiczną akcję, niezłe teksty, kilka śmiesznych gagów… sądziłem, że nie będzie wielkim kłopotem utrzymanie jakości klimatu w perspektywie całej gry. Ale zaraz po tym, gdy rozpoczniemy „najwłaściwszą” część zabawy, produkcji zaczyna brakować jakiejś „lekkości” i tej świetnej, zabawnej otoczki. Miałem wrażenie, że Volition nie czuło się zbyt dobrze w narzuconej sobie wizji, a kolejne etapy i motywy tworzyło trochę na siłę. Wydawało mi się też, że wymyślanie kolejnych udziwnień – niekoniecznie zresztą trafnych – zaabsorbowało twórców tak bardzo, że nieco zapomnieli o dopracowaniu stricte gameplayowych rozwiązań, oraz doszlifowaniu zaprogramowanych elementów (co np. owocuje sporą liczbą drobnych bugów). Owszem, cały czas zdarzają się fajne gagi: jakieś sondy analne (ała…), kłótnie o to, czy dana maszyna jest zbroją czy robotem… są to zupełnie mocne wtrącenia, niemniej, scenariusz i bohaterowie nie są już tak barwni, jak kiedyś. A zamiast tego, mamy raczej do czynienia z workiem coraz dziwniejszych i irracjonalnych pomysłów, które tym razem przytłaczają produkcję i przestają decydować o jej unikalności. Niestety coś nie wypaliło.
Zaprezentowany scenariusz wymusił wprowadzenie pewnych zmian w rozgrywce. Oczywiście na pierwszy rzut oka poszła stylistyka: tym razem otoczą nas bardziej „cyfrowe” widoki, niekiedy zaś - gdy akcja przeniesie się do „prawdziwego świata” - uświadczymy scen rodem z filmów SF. Wygląda to wszystko nieźle, choć przyznam szczerze, stylistyka świata symulacji raczej mnie nie onieśmieliła. Z jednej strony, przyzwoicie wygląda zmiksowanie rzeczywistości z technologią obcych, fajnie też pooglądać jakieś obce budowle czy futurystyczne pojazdy (także latające), ale z drugiej, nic mnie nie powaliło. Troszkę zabrakło temu wszystkiemu bardziej wyrafinowanego gustu i pomysłowości. Udziwniano żeby udziwniać, jak dla mnie.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler