Na początku sami sobie jesteśmy panami własnego losu. Nikt za nami nie biega, nie biadoli nad uchem. Co prawda podczas kilku ważniejszych questów zdarza się, że ktoś towarzyszy naszej zacnej personie, niemniej to jednorazowe przypadki. Dopiero po kilku godzinach pewien jegomość oferuje skompletowanie pełnego, czteroosobowego teamu. I niestety, pod tym względem srogo się rozczarowałem – zamiast wyrazistych, bogatych emocjonalnie postaci drugoplanowych, dostałem miałkich i szarych bratanków do szabli, ale już nie do szklanki. Zupełnym przeciwieństwem są sylwetki pierwszoosobowe, lecz to nie powinno dziwić. I nie dziwi – sprawia szeroki uśmiech na twarzy grającego. Deweloperzy w tym aspekcie w pełni wywiązali się z darowanych pieniędzy. Konwersacje z nimi są ciekawe, często nieszablonowe i nieprzewidywalne. Nie raz i nie dwa źle wybrana opcja całkowicie przekreśli szanse na uzyskanie dodatkowych funduszy i doświadczenia, a persona zamilknie raz na zawsze. Uważajcie na to, z kim i w jaki sposób rozmawiacie!
O ile nieliniowe są dialogi i wybór zleceń (zarówno nadrzędnych, jak i podrzędnych), o tyle w przemierzaniu genialnie wykreowanego świata jesteśmy prowadzeni za rączkę. Wszelkie sub-questy dodawane są w obrębie głównej misji, zaś ciąg kolejnych zadań prowadzi gracza z punktu A do punktu B. I tylko kiedy dane nam jest zaczerpnięcie świeżego powietrza na ulicach Seattle w 2050 roku, możemy nieco więcej pozwiedzać i porozmawiać z losowymi mieszkańcami. Wielka szkoda, ponieważ bardzo liczyłem na możliwość przemierzania wszystkich lokacji wedle własnego uznania. Niestety. Na szczęście deweloperzy zrekompensowali nam nieco schematyczny styl rozgrywki poprzez przepiękne, bogate w ogrom detali, odwiedzane miejscówki. Niezależenie czy to jest rozległy fragment miasta, czy pojedynczy pokój w jakimś obskurnym hotelu, zawsze kipi od szczegółów i doskonale wpasowuje się w brudny, cyberpunkowy klimat. Został on na swój sposób również podkolorowany. Szarość otoczenia genialnie miesza się z kolorami neonów oraz jaskrawymi barwami aranżacji niektórych wnętrz. Warstwa graficzna to solidny filar Shadowrun Returns!
Przechodząc do sedna, czyli taktycznej wymiany ognia, na wstępie muszę wspomnieć o jednym – do bardziej wymagających starć podchodzimy w sumie ze 3-4 razy w przeciągu całego, ok. 16-godzinnego, gameplayu. Przez to sama gra jest dosyć łatwa i nie powinna sprawić problemu nikomu, kto ma choć trochę oleju w głowie i potrafi właściwie podejść do koncepcji twórców. A jak sprawuje się wspomniana czynność? W dużej mierze przypomina coś, co zaserwowali nam ludzie odpowiedzialni za XCOM: Enemy Unknown. Podobnie sprawdza się tutaj chowanie za osłonami oraz wymiana ognia poprzez wychylenie się zza barykady. I – broń Boże – nie uważam tego za cokolwiek złego. Intuicyjne sterowanie i niezbyt wygórowany poziom trudności sprawiają, że w Shadowruna gra się bardzo przyjemnie. Co nie oznacza, że nie warto kombinować i pobudzać do działania wszystkich kompanów.
Wspomnianą karmę możemy wykorzystać na rozwinięcie kilkunastu skilli w paru kategoriach. Mamy do czynienia z dość klasycznym podziałem, a więc: ciało, siła, inteligencja, charyzma, szybkość, siła woli. Im lepsze umiejętności chcemy mieć na podorędziu, tym więcej punktów ucieka nam z puli. Tytuł pod tym względem nie odbiega od mnóstwa innych dzieł reprezentujących ten sam gatunek.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler